Peenemünde: Polacy i cudowna broń Hitlera – rakieta V-2
Mediathek Sorted
Peenemünde und die Polen - Hörspiel von "COSMO Radio po polsku" auf Deutsch
Wrzesień 1992 roku. Niemcy przygotowują się do drugiej rocznicy zjednoczenia kraju, przypadającej 3 października. W liczącej zaledwie trzystu mieszkańców wiosce Peenemünde na Wyspie Uznam w Meklemburgii-Pomorzu Przednim trwają tym czasem przygotowania do obchodów 50. rocznicy pierwszego udanego startu rakiety V-2 (od „Vergeltungswaffe“ - broń odwetowa), którą wystrzelono tu 3 października 1942 roku. Federalny Związek Przemysłu Lotniczego i Kosmicznego (Bundesverband der Deutschen Luft- und Raumfahrtindustrie) zamierza uczcić ten dzień jako rocznicę narodzin kosmonautyki. Przemilcza przy tym przeznaczenie militarne rakiet produkowanych w działającym na Uznamie w czasie drugiej wojny światowej ośrodku badawczo-konstruktorskim i wielotysięczną liczbę ofiar - skutek użycia tej broni podczas nalotów m.in. na Londyn i Antwerpię.
Wokół uroczystości w Peenemünde wybucha międzynarodowy skandal. Obchody udaje się odwołać w ostatniej chwili. Rozpoczyna się za to trwająca latami dyskusja na temat ambiwalentnej roli nauki w służbie totalitarnemu państwu. Dobitnym tego przykładem jest właśnie ośrodek Heeresversuchsanstalt na wyspie Uznam – swego czasu jedno z największych miejsc konstrukcji rakiet na świecie.
Pierwsze testy z wykorzystaniem ciekłego paliwa rakietowego przeprowadzono już na początku lat 30-tych XX wieku. Prób dokonywano w ośrodku doświadczalnym Kummersdorf, około 60 kilometrów na południe od Berlina. Bliskość metropolii nie pozwalała jednak na rozbudowę poligonu, a Trzecia Rzesza postawiła sobie za cel stworzenie broni, której nic nie byłoby w stanie pokonać. Zapada więc decyzja o przeniesieniu ośrodka do Peenemünde, niewielkiej wioski rybackiej położonej na północnym cyplu wyspy Uznam nad Morzem Bałtyckim. Teren pod inwestycję wybiera sam Wernher von Braun, genialny naukowiec i jeden z głównych konstruktorów rakiety V-2, w swojej pracy całkowicie oddany reżimowi Hitlera. Strategiczne położenie Peenemünde wydaje się być idealne do prowadzenia testów militarnych, a proste wybrzeże daje gwarancję, że lot rakiety będzie można śledzić nawet przez 300 kilometrów. Wieś zostaje wysiedlona, a w jej miejscu od 1936 roku powstaje wojskowy ośrodek doświadczalny wraz z bazą i lotniskiem Luftwaffe.
Przez pierwsze lata działalności zakładu naukowcy, inżynierowie i wojskowi dysponują niemal nieograniczonymi środkami finansowymi. Wszystko jest podporządkowane idei stworzenia cudownej broni. Prace nad rakietą przyspiesza wybuch drugiej wojny światowej. Coraz bardziej daje się we znaki brak siły roboczej. Mimo zakwalifikowania prac prowadzonych w ośrodku jako „ściśle tajne“, nieuniknione staje się sprowadzenie pracowników z zagranicy. Do Peenemünde trafiają pierwsi robotnicy przymusowi, z czasem też jeńcy wojenni i więźniowie obozów koncentracyjnych m.in. w Ravensbrück. Z miesiąca na miesiąc jest ich coraz więcej. Najwięcej wśród nich jest Polaków i Sowietów, są też Francuzi, Brytyjczycy, Czesi i Holendrzy. Szacuje się, że łącznie w Peenemünde pracowało od 10 do 12 tysięcy robotników przymusowych.[1]
[1] Wprowadzenie do tomu „Raketen und Zwangsarbeit in Peenemünde“, Günther Jikeli (red.), Friedrich-Ebert-Stiftung, Schwerin 2014
Zgodnie z rasistowską doktryną narodowych socjalistów robotnicy z Europy Wschodniej zostają zakwalifikowani do kategorii „podludzi“. Pod groźbą kary, nawet śmierci, nie wolno im nawiązywać kontaktów z ludnością niemiecką. W porównaniu do Brytyjczyków czy Francuzów są znacznie gorzej traktowani, otrzymują mniejsze racje żywnościowe, mieszkają w uboższych barakach. Leon Dropek, który trafił do Peenemünde w lecie 1940 roku wraz z grupą około czterystu Polaków, tak opisuje panujące tu warunki: „Mówiono nam, że przyjechaliśmy tu dobrowolnie, by pracować dla dobra i wsparcia Trzeciej Rzeszy. Przechodzący obok nas Polacy z Łodzi nie napawali optymizmem. Byli źle ubrani, wychudzeni i przygnębieni.“[2]
Dropek wraz innymi robotnikami został początkowo zakwaterowany w obozie dla Niemców pracujących w Peenemünde. „Baraki stały w kształcie litery U, pomalowane na biało, z czerwonymi ramami okiennymi wyglądały jak ozdoby. Były w nich pokoje z ośmioma łożkami, prysznic, łazienka, materace, ogrzewanie. Pościel można było zmieniać każdego dnia. Ta idylla trwała sześć tygodni, potem zostaliśmy przeniesi do obozu dla Polaków. Tu w jednej izbie było 14 mężczyzn, trzykondygnacyjne łóżka piętrowe, stare materace, żadnych poduszek, stare brudne koce, nie było wody, był za to piec na węgiel. Z powodu braku higieny żywcem zżerały nas wszy, pchły i pluskwy. Od czasu do czasu używano tak silnych środków dezynfekujących, że noże, widelce i brzytwy zardzewiały. Po takiej akcji barak zamykano na 24 godziny. Im było wszystko jedno, gdzie nocujemy najważniejsze, żebyśmy następnego dnia stawili się do pracy. Kolejnej nocy praktycznie się zatruliśmy, mieliśmy zawroty głowy i pluliśmy krwią. Po tygodniu pluskwy były z powrotem.“[3]
O strategicznym znaczeniu ośrodka w Peenemünde świadczy fakt, że jako trzecia miejscowość - po Berlinie i Hamburgu - doczekała się elektrycznej kolei S-Bahn. 15 kwietnia 1943 roku oddano do użytku 106 km torów, z dwunastoma przystankami na dwóch liniach. Każdego dnia wagony w godzinach między 5 rano a 23 dowoziły pracowników z pobliskich miejscowości do ośrodka w Peenemünde. Także tu obowiązywały dyskryminujące dla Polaków zasady. Robotnicy przymusowi mogli korzystać jedynie z ostatniego wagonu. Dyrekcja Niemieckiej Kolei Państwowej (Reichsbahn) wydała nawet osobną „Instrukcję przewozu jeńców wojennych i Polaków“. Przypominała ona m.in. o obowiązku noszenia w widocznym miejscu naszytego na ubraniu fioletowego znaku „P“. Polacy mogli korzystać z kolei jedynie posiadając pisemne pozwolenie miejscowej jednostki policji. W instrukcji zapisano także, że pracownicy pochodzący z innych krajów, np. Belgowie, Francuzi czy Włosi mogą korzystać z S-Bahnu na takich samych zasadach, co pasażerowie niemieccy.
Rozmach, z jakim zaplanowano budowę ośrodka sprawił, że robotnicy przymusowi byli wykorzystywani do rozmaitych prac. Na Uznamie, począwszy od 1936 roku, w ciągu zaledwie kilku lat powstały m.in. elektrownia, zakład produkcji ciekłego tlenu, lotnisko Luftwaffe wraz z przynależną mu infrastrukturą, dwa porty, rampy do testowania rakiet i stanowiska badawcze, osiedla mieszkaniowe dla naukowców i pracowników cywilnych ośrodka, a także obozy, w których zakwaterowani byli robotnicy przymusowi. W oddalonej od Peenemünde o 7 km miejscowości Karlshagen istniały także dwa obozy koncentracyjne – filie męskich obozów w Ravensbrück.
Praca robotników przymusowych odbywała się w atmosferze ciągłej kontroli i strachu przed grożącymi za nawet najmniejsze przewinienie surowymi karami. Mimo to, od czasu do czasu, dochodziło do prób opóźniania pracy ośrodka przez polskich robotników. Wśród Polaków i Holendrów zawiązała się też niewielka grupa oporu. Jej spotkania odbywały się u austriackiego katolickiego księdza dr. Karla Lamperta, a także holenderskiego komunisty Johannesa ter Morsche, mieszkającego ze swoją niemiecką żoną w niedalekim Zinnowitz. Obaj przekazywali robotnikom aktualne informacje na temat działań na froncie, pozyskiwane poprzez słuchanie zakazanych programów radiowych. Grupa została jednak zdenuncjowana, a jej członkowie oskarżeni w październiku 1943 roku o zdradę stanu. Więlu z nich skazano na karę śmierci.[4]
Działalność ośrodka w Peenemünde utrzymywana była w największej tajemnicy. Na wyspie obowiązywało kilka pierścieni bezpieczeństwa, dlatego niełatwo było wywieźć stąd jakiekolwiek informacje. Sekretu nie udało się jednak długo utrzymać. Już 19 września 1939 roku brytyjski attaché morski w Oslo otrzymał od anonimowego nadawcy propozycję przekazania cennych wiadomości na temat tajnych projektów zbrojeniowych Trzeciej Rzeszy. By otrzymać szczegóły należało wyznaczonego dnia zmienić nieco zapowiedź wieczornych wiadomości radiowych nadawanych przez BBC w języku niemieckim. Po nadaniu ustalonego sygnału do attaché rzeczywiście dotarł szczegółowy dokument, nazywany odtąd Raportem z Oslo. Zawierał on informacje na temat budowy rakiet, urządzeń rakietowych, systemów radiowych i pomiarów odległości prowadzonych przez Niemców. Po raz pierwszy padła w nim także nazwa Peenemünde.
Mimo niezwykle obszernego zestawienia, raport uznano za niemiecką pułapkę. Brytyjscy eksperci stwierdzili, że jeden człowiek nie może mieć tak szerokiej wiedzy na temat tajnej broni. Nad Uznam wysłano wprawdzie samoloty zwiadowcze, jednak nie odnalazły one doskonale zamaskowanego ośrodka, a technika wykonywania zdjęć lotniczych była wówczas jeszcze bardzo niedoskonała. Brytyjczycy zbagatelizowali więc dokument, który pozostaje do dziś jedną z największych zagadek historii wywiadu. Mimo usilnych wysiłków nie udało się nigdy ustalić, kto był jego autorem.
W następnych latach do brytyjskiego wywiadu docierały jednak od czasu do czasu informacje o nowych rodzajach broni testowanych przez nazistów. Szczególnie przysłużył się do tego wywiad Armii Krajowej, którego agenci sprawdzali wszelkie pogłoski o niezwykłej „Wunderwaffe“ Hitlera. Na przełomie 1942 i 1943 roku do inż. Antoniego Kocjana, szefa wywiadu lotniczego AK, trafia informacja od Polaka wywiezionego na roboty do Królewca, gdzie znajdował się ośrodek szkolenia obsługi wyrzutni rakietowych. Mówi on o niemieckich próbach z nową bronią, prowadzonych na wyspie w okolicach Szczecina. Zdaniem informatora, broń ta ma być użyta do zniszczenia Londynu. Raport o Peenemünde zostaje natychmiast przekazany Brytyjczykom, ci zaś ponownie wysyłają samolot zwiadowczy nad Uznam, który tym razem potwierdza informacje o istnieniu tajnego ośrodka. Ważnych szczegółów dostarcza też inż. Jan Szreder, pseudonim „Furman“, wysłany na wyspę Uznam w 1943 roku przez wywiad AK w charakterze dobrowolnego robotnika. Zatrudnia się on w Świnoujściu za pośrednictwem niemieckiego Urzędu Zatrudnienia jako woźnica i dostarcza żywność dla ośrodka wojskowego. Dotarcie do samego Peenemünde jest dla cywila niemożliwe ze względu na liczne posterunki kontrolne i zasieki. „Furman“ uzyskuje jednak informacje o istnieniu obozów koncentracyjnych, jenieckich i pracy przymusowej, gdzie przebywają tysiące cudzoziemców. Słyszy także, jak Niemcy rozmawiają o wyrzucaniu ze specjalnych wyrzutni „torped powietrznych“, przypominających małe samoloty.[5]
[4] „Der Betrieb... kann mit Häftlingen durchgeführt werden. Zwangsarbeit für die Kriegsrakette“, Peenemünder Hefte 3, Historisch-Technisches Museum Peenemünde GmbH, 2009, s. 48
[5] Michał Wojewódzki, Akcja V-1, V-2, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1970, s. 24
Informacje te udaje się potwierdzić i uściślić dzięki współpracującemu z polskim ruchem oporu Augustinowi Trägerowi (pseudonim „Tragarz“), Austriakowi mieszkającemu w Bydgoszczy, który po wybuchu drugiej wojny światowej przyjmuje niemieckie obywatelstwo. Zbieg okoliczności sprawia, że syn „Tragarza“, Roman, wcielony do Wehrmachtu, stacjonuje na wyspie Uznam, niedaleko ośrodka doświadczalnego. Za namową ojca zgadza się on przekazać Polakom informacje na temat Peenemünde, a następnie sam zostaje wywiadowcą AK, przybierając pseudonim „T2-As“.
Relacje Romana Trägera trafiają za pośrednictwem wywiadu lotniczego Armii Krajowej do Londynu, gdzie po długich dyskusjach, 29 czerwca 1943 roku, na posiedzeniu Komitetu Obrony zapada decyzja o zbombardowaniu ośrodka na Uznamie. Zanim samoloty Royal Air Force wylecą jednak z bazy, minie jeszcze półtora miesiąca. Przez ten czas nalot planowany jest w najmniejszych szczegółach. Sir Arthur Harris, marszałek R.A.F. przyznał po wojnie, że „żaden nalot nie był tak dokładnie i pieczołowicie przygotowany“[6] Brytyjczycy postanawiają zmylić czujność Niemców, dlatego atak na Peenemünde został poprzedzony kilkoma nalotami na Berlin. Samoloty R.A.F. nie leciały jednak prosto na stolicę Trzeciej Rzeszy, ale ciągnęły najpierw wzdłuż wybrzeża Bałtyku, przelatując nad Peenemünde i dopiero stamtąd kierując się w kierunku Berlina.
Właściwy atak na wyspę nastąpił w nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku. Gigantyczna flotylla, licząca blisko 600 czteromotorowych bombowców zrzuciła w trzech falach na ośrodek i jego okolice 1937 ton bomb.[7] Był to jeden z największych nalotów drugiej wojny światowej. Michał Wojewódzki w książce „Akcja V-1, V-2“ cytuje relacje Polaków, którzy podczas nalotu byli obecni na wyspie. Henryk Skoczylas, który pracował u niemieckiego rolnika w miejscowości Bannemin über Zinnowitz, tak wspomina te chwile: „Co się wówczas działo w Peenemünde i zachodniej części wyspy, trudno doprawdy opisać. Była to koszmarna noc. Wydawało się, że ziemia faluje pod nogami i wyspa lada moment zacznie pękać lub zapadnie się w morze. (…) Nad Peenemünde, w miejscu skąd zazwyczaj wystrzelały w górę dziwne, małe samoloty niemieckie, rozszalało się piekło!“[8]
Straty w ośrodku były ogromne, w gruzach legło 50 z 80 budynków. Mimo to dwie duże hale produkcyjne pozostały niemal nietknięte. Największe zniszczenia dosięgły budynki, w których mieszkali naukowcy. Bomby - na skutek pomyłki brytyjskich pilotów spowodowanej nie najlepszą widocznością - spadły też na baraki obozu robotników przymusowych w pobliskim Trassenheide. Łącznie podczas nalotu zginęło 735 osób, z czego zaledwie 178 należało do niemieckiego sztabu współpracowników. Śmierć poniósł m.in. bliski współpracownik Wernhera von Brauna: dr Walter Thiel. Większość ofiar stanowili jednak więźniowie oraz robotnicy przymusowi – głównie Polacy i Rosjanie. Poważne straty odnotowali również Brytyjczycy, którym niemiecka obrona przeciwlotnicza strąciła 42 samoloty.
Nalot na Peenemünde sprawił, że start masowej produkcji i użycie „cudownej“ broni Hitlera musiały zostać przesunięte w czasie przynajmniej o kilka miesięcy. Testy rakiet zostały przerwane do początku października, a ich produkcję przeniesiono do podziemnej fabryki Mittelwerk niedaleko Nordhausen w górach Harcu. Wyrzutnia doświadczalna rakiety V-2 została zaś wybudowana we wsi Blizna ok. 50 km na wschód od Rzeszowa, na istniejącym tu poligonie wojsk SS „Heidelager“. W ten sposób znalazła się ona poza zasięgiem brytyjskich i amerykańskich bombowców.
Inwestycją w Bliźnie szybko zainteresowali się agenci AK. Polacy początkowo nie wiedzieli, jaki cel przyświeca nazistom. Wywiadowcy zaobserwowali wzmożony ruch żołnierzy, ich uwagę zwróciły też nowe, dodatkowe zabezpieczenia wokół poligonu. Obóz SS w krótkim czasie znacznie zwiększył swoją liczebność i został obstawiony działami przeciwlotniczymi. Agenci byli też świadkami innych, kuriozalnych scen. O to w wysiedlonej już wcześniej i spalonej wsi robotnicy przymusowi otrzymali zadanie zbudowania z dykty atrap domów, stajni, szop. Przed budynkami wylegiwały się psy z gipsu, można było też znaleźć manekiny udające mieszkańców. Z oddali, a zwłaszcza z góry, miejscowość robiła wrażenie zamieszkanej i miała być zabezpieczeniem pobliskiego poligonu na wypadek ewentualnego nalotu. Pod koniec listopada 1943 roku pod Blizną wznowione zostały testy rakietowe.
Praca wywiadowców AK była bardzo utrudniona. W zbieraniu informacji, a także fragmentów rozbitych rakiet nieocenieni okazali się leśnicy z Leśnictwa Wola Osiecka. Za to ostatnie groziła kara śmierci, o czym Niemcy informowali Polaków w specjalnych ulotkach. Wszystkie dane przekazywane były niezwłocznie kierownictwu Armii Krajowej. Rakiety trafiały do polskich naukowców, którzy w ukryciu prowadzili nad nimi badania.[9] Ich wyniki trafiały zaś do Londynu.
Szybko stało się jednak jasne, że Polakom nie uda się zebrać tak wielu części rakiety, by ją zrekonstruować. Brytyjczycy, obserwując zaś poczynania Niemców, coraz bardziej obawiali się nalotów na swoje miasta z wykorzystaniem nowej broni nazistów. Ponaglali więc kierownictwo AK, by jak najszybciej dostarczyło im szczegółowego opisu technicznego i części składowych rakiety.
W tej sytuacji dowódca Armii Krajowej, generał Tadeusz Bór-Komorowski, wyraził zgodę, by pocisk zdobyć siłą. Ustalono, że stanie się to podczas transportu rakiety koleją. Na miejsce akcji wybrano las między Tarnowem a Brzeskiem. Żołnierze AK mieli unieszkodliwić załogę niemieckiego pociągu i przeładować rakietę za pomocą dźwigu na specjalny samochód. W maju 1944 roku, gdy plan był dopięty w najdrobniejszych szczegółach, nadeszła jednak wiadomość, dzięki której akcja została odwołana. W miejscowości Sarnaki nad Bugiem, w kierunku której wystrzeliwane były rakiety z wyrzutni w Bliźnie, znaleziono niewybuch rakiety V-2.
[9] Volkhard Bode, Gerhard Kaiser, Raketenspuren. Peenemünde 1936-1996, Bechtermünz Verlag, Augsburg 1998, s. 80
Winston Churchill, premier Wielkiej Brytanii, tak wspomina w swoich dziennikach to wydarzenie: „Rakiety spadały w oddaleniu wielu mil od siebie. Patrole niemieckie zawsze w szalonym pośpiechu pędziły na miejsce eksplozji i zbierały fragmenty. Pewnego dnia jednak rakieta spadła na brzeg rzeki Bug i nie wybuchła. Polacy dotarli do niej pierwsi, stoczyli ją do rzeki, odczekali aż Niemcy zrezygnują z poszukiwań, potem ją wydobyli i rozebrali pod ochroną ciemności.“[10] Według różnych relacji, do wyciągnięcia rakiety użyto wozów konnych lub traktorów. Rozmontowane części pocisku ukryto w specjalnych skrytkach w trzech samochodach przewożących ziemniaki. Tak trafiły do Warszawy, gdzie wkrótce podjęto decyzję o przekazaniu ich Brytyjczykom.
Fragmenty rakiety miał zabrać z Polski brytyjski samolot w ramach akcji „Most III“. Przedsięwzięcie lądowania samolotu na okupowanych terenach i odprawienia go w drogę powrotną uchodziło za ekstremalnie trudne. Najważniejsze części pocisku ukryto w butlach tlenowych, w których najpierw odcięto dna, a potem je ponownie zespawano. Następnie przewieziono je z Warszawy w okolice Tarnowa. Mimo kilkukrotnych rutynowych kontroli samochodu, naziści nie odkryli ładunku.[11]
Prowizoryczne lądowisko urządzono na Łąkach Przybysławskich na północny zachód od Tarnowa. Zabezpieczało je ponad dwieście osób – oddziały AK i mieszkańcy pobliskich wsi. Start brytyjskiego samolotu opóźniał się ze względu na obfite deszcze i spodziewane trudności podczas lądowania na nieutwardzonym terenie. Wreszcie nadeszła wiadomość, że w nocy z 25 na 26 lipca 1944 roku akcja „Most III“ może się odbyć. Dwumotorowa maszyna „Dakota“ wystartowała z bazy w Brindisi we Włoszech. Na jej pokładzie znajdowali się m.in. wysłannicy polskiego rządu na uchodźctwie, którzy mieli zostać przerzuceni do Polski. W drogę powrotną samolot miał zabrać pięć osób, w tym oficera wywiadu AK, kpt. Jerzego Chmielewskiego, pseudonim „Rafał“. To on był odpowiedzialny za przewiezienie cennego ładunku – fragmentów rakiety V-2.
W pobliżu stacjonowały oddziały niemieckie, dlatego cała akcja musiała być przeprowadzona wyjątkowo sprawnie. Początkowo wszystko przebiegało bez przeszkód. Samolot wylądował i został załadowany w ciągu 15 minut. Problemy zaczęły się podczas startu w drogę powrotną. Mimo trzykrotnych prób, pilotowi nie udało poderwać się samolotu. Koła maszyny ugrzęzły w mokrym gruncie. Zapadła więc decyzja o wysadzeniu załogi wraz z pasażerami i spaleniu maszyny. Kilku AK-owców postanowiło jednak spróbować odkopać koła, podkładając pod nie przyniesione z pobliskiego lasu drewno. Wreszcie silniki nabrały mocy i samolot wystartował. Cała akcja miała trwać od 10 do 15 minut. „Dakota“ przebywała zaś na lądowisku ponad godzinę.[12]
[10] Winston Churchill, The secon World War. The Invasion of Italy, wydanie drugie, London 1965, s. 207-208
[11] Portal www.histmag.org, Jakub Ciechanowski, Most III. Operacja, która nie mogła się udać.
[12] M. Wojewódzki, Akcja..., s. 344
Ostatecznie rakiety V-2 zostały użyte przez nazistów podczas drugiej wojny światowej lecz w znacznie mniejszym zakresie niż pierwotnie planowano. W nalotach m.in. na Londyn, Paryż, Maastricht i Antwerpię zginęło od nich łącznie około osiem tysięcy osób. Zbombardowanie ośrodka w Peenemünde i rozpracowanie pocisku przez AK opóźniło jednak ich wprowadzenie do produkcji masowej, a tym samym być może nawet zmieniło bieg historii. Produkowane w pośpiechu pociski często nie wybuchały lub nie osiągały zamierzonego celu. Nadzieje pokładane przez nazistów w „cudownej“ broni nie ziściły się.
Sukcesy Polaków w rozpracowaniu pocisku V-2 nie zostały docenione na arenie międzynarodowej. Po wojnie Brytyjczycy wiele zasług przypisali sobie, w Niemczech zaś przez długi czas panował swoisty kult postaci Wernhera von Brauna, uważanego powszechnie za ojca kosmonautyki. Pracujący w służbie nazizmu naukowiec nie poniósł żadnej odpowiedzialności za stworzenie śmiercionośnej broni. Po kapitulacji Niemiec oddał się w ręce Amerykanów i trafił do Stanów Zjednoczonych, gdzie w 1958 roku został dyrektorem Centrum Lotów Kosmicznych NASA w Alabamie. Stworzył tam rakietę Saturn V, która pozwoliła w 1969 roku Neilowi Armstrongowi wylądować na Księżycu. Dzięki współpracy z Waltem Disneyem i kręconych z nim wspólnie filmach o podboju kosmosu, Wernhera von Brauna pokochały w Ameryce miliony.
Losy Polaków zaangażowanych w rozszyfrowanie tajemnej broni potoczyły się zupełnie inaczej. Oficer wywiadu Jerzy Chmielewski, który przewiózł do Londynu części niewybuchu, po niewyjaśnionym zamachu na jego życie, osiedlił się w Brazylii. Do Polski nigdy nie wrócił. Szef wywiadu lotniczego AK, Antoni Kocjan, został zaś aresztowany przez Gestapo za produkcję granatów i stracony w sierpniu 1944 roku w więzieniu Pawiak w Warszawie.
Monika Stefanek, luty 2018 r.
Historię budowy rakiet V-2 dokumentuje Muzeum Historyczno-Techniczne w Peenemünde.
Adres: Im Kraftwerk, 17449 Peenemünde
Strona internetowa, także w języku polskim: https://museum-peenemuende.de/?lang=pl
Film:
Na kanwie rozpracowania tajemnicy rakiety V-2 powstał film akcji „Die gefrorenen Blitze“ („Zamrożone błyskawice“) w reżyserii Jánosa Veiczi. W filmie wykorzystano m.in. nagrania archiwalne z czasów drugiej wojny światowej. Obsada: Leon Niemczyk, Alfred Müller, Emil Karewicz, Dietrich Körner, Renate Blume i Ewa Wiśniewska. Produkcja: DEFA-Studio für Spielfilme 1967.
Trailer do filmu: https://www.youtube.com/watch?v=dKqqOAlnEjg