Momenty tego, co nazywamy historią i tego, co nazywamy pamięcią
Mediathek Sorted
Momenty tego, co nazywamy historią i tego, co nazywamy pamięcią.
Obóz zagłady w Sachsenhausen na fotografiach Mariana Stefanowskiego.
Dużo pustej, uporządkowanej, wręcz schludnej przestrzeni. Bez ludzi. Owszem, sporadycznie pojawia się anonimowa osoba czy grupa zwiedzających, uchwycona w momencie oglądania fragmentu kompetentnie zestawionej i – jak podają wszystkie przewodniki – bogatej w informacje ekspozycji. Stanowi to jednak rodzaj odległego tła. Goście z innego świata. Obcy. Cieni czy też cieni upiorów głównych sprawców budzącego grozę dramatu nie ma. Ta nieobecność wydaje się uderzająca i niepokojąca zarazem. Im dłużej z kadru na kadr jej doświadczam, tym bardziej nabieram przekonania, że to nie może być przypadek. Że jest w tym jakiś zamysł fotografa. A przynajmniej jakiś trop dla odbiorcy.
Nigdy nie byłem w Sachsenhausen. Nigdy nie byłem w żadnym obozie koncentracyjnym. Nie odczuwałem potrzeby bycia tam nie dlatego, żeby istnienie kacetów i ich historia wydawały mi się mało znaczące. Przeciwnie, już od czasów szkolnych – a należę do pokolenia obficie karmionego w ramach edukacji literaturą i tematyką ostatniej wojny światowej – doświadczenie obozowe stawiało w moim odczuciu w sposób najbardziej bezkompromisowy, skondensowany, wręcz brutalny pytanie o człowieka, jego kulturę, historię, wyobrażenie o sobie samym, o tworzony przez niego porządek moralny i społeczny. Stawiało więc pytanie nie o historię, a o antropologię. To modelowa sytuacja graniczna, nie pierwsza i nie jedyna, niemniej skrajna i na tyle bliska w czasie, by nie dało się jej łatwo zepchnąć do roli nie burzącej spokoju ducha historycznej skamieliny. Czytając książki lub oglądając filmy, wszystkiego tego byłem świadomy. Cóż więc nowego mogły dodać, poza emocjonalnym dreszczykiem świadomości chodzenia po śladach zbrodni, odwiedziny w miejscach kaźni ? Tym bardziej, że w takich miejscach wszelkie doświadczenie przeszłości nie jest nam dane bezpośrednio: obóz, po którym chodzimy, nie jest rzeczywistym obozem, nasza sytuacja w nim nie ma nic wspólnego z empiryczną sytuacją ofiary. Ani kata. Szkoda fatygi.
Czy była to z mojej strony po prostu klasyczna próba racjonalizacji lęku? Na pewno. Zdjęcia Mariana Stefanowskiego wykonane na terenie byłego obozu w Sachsenhausen oglądałem z dużym, wciąż rosnącym zainteresowaniem. Być może dlatego, że w tym wypadku mamy do czynienia z poznaniem zapośredniczonym piętrowo - ślady niedostępnej empirycznie przeszłości postrzegamy poprzez cudze spojrzenie, perspektywę, wybór. Obok pytania o przedmiot pojawia się też pytanie o medium, stanowiące w tym przypadku również formę emocjonalnego buforu. Stefanowski okazał się w moim odczuciu medium dyskretnym, przejrzystym. Ukryty za swoim tematem stworzył cykl obrazów znakomicie neutralnych, zdystansowanych i chłodnych, nie kuszących żadną jawną odautorską ekspresją czy komentarzem. Jest to dokumentacja miejsca w pełni owemu miejscu podporządkowana, kompetentna i systematyczna. Miejsca pamięci. Plany ogólne, elementy ekspozycji, pamiątkowe tablice, sporadycznie grupy zwiedzających. I bardzo dużo pustej przestrzeni. Uporządkowanej, czystej, wręcz schludnej… Niemniej przy całym swym uporządkowaniu i spokoju nadal zamkniętej, otoczonej kolczastym drutem i strażniczymi wieżami. Uprzątnięta scena oczekująca kolejnej odsłony dramatu? Osobiście odbieram to jako zamierzoną lub nie metaforę sytuacji pamięci, w której znajdujemy się aktualnie. Ostatni świadkowie odchodzą, narasta dystans pokoleniowy, emocjonalny, poznawczy. Pamięć doświadczenia na naszych oczach ostatecznie ustępuje wyłącznie pamięci konstruowanej. Od nas zależy, kim, czym i w jakim układzie zapełni się to opustoszałe miejsce. Od nas, owych enigmatycznych zwiedzających, którzy konfrontując się z natłokiem dramatycznych, wybijających z kolein codziennych nawyków informacji, w zależności od stopnia własnej dociekliwości i założeń moralnych nadadzą owej pamięci ostateczny kształt. Marian Stefanowski konfrontując się w swoich z tym problem, ostateczne rozstrzygnięcie pozostawia odbiorcy.
Dlaczego ludzie tu przyjeżdżają? Czego szukają? Z czym wyjeżdżają? Czy może z doświadczeniem formacyjnym? Erudycyjną wiedzą? Garścią mocnych przeżyć? Może z poczuciem winy? Poczuciem krzywdy? I o jakiej winie czy krzywdzie mowa, skoro nie mieli żadnego osobistego udziału w rozgrywających się tutaj przeszłych horrorach ? Czy w ogóle wyjeżdżają z czymkolwiek trwałym? Nie wiemy... Ale przyjeżdżają. Statystyki odwiedzających robią wrażenie, ratingi popularności na platformach turystycznych także. Google Maps: 4,6 na 5 możliwych gwiazdek, Trip Advisor: 4,8 na 5, przy czym liczby ocen idą w tysiące. I setki recenzji. Czytając je, nadal nie znajduję odpowiedzi. Jak mantra powtarzają się w nich te same frazy: poruszające, głęboko poruszające, bolesne doświadczenie... Więc jednak. Ciężkie, emocjonalne przeżycie.
Te trudne emocje to zapewne efekt zapoznania się ze szczegółami ekspozycji oraz komentarza przewodników, których kompetencję i głęboką wiedzę komentujący powszechnie chwalą, przechodząc płynnie do praktycznych porad dotyczących stroju i obuwia, parasoli i prowiantu. Konkluzje są w zasadzie zgodne: miejsce warte odwiedzin. Albo w wersji mocniejszej: koniecznie trzeba zobaczyć. Dlaczego? Żeby przeżyć nieco trudnych emocji? Nie żebym lekceważył przeżycia i emocje, ale… W przestrzeni uchwyconej obiektywem fotografa nie jest to takie oczywiste. Jak już wspomniałem, odbiorcy potrzebna jest jakaś dawka wcześniejszej wiedzy i całkiem spora praca wyobraźni. Czasem zdarza się, owszem, zdawkowa refleksja w stylu "to miejsce pokazuje, jak cienka jest warstwa cywilizacji pokrywająca pierwotne ludzkie instynkty". Niby już trochę lepiej, ale sceptyk we mnie nadal ma wątpliwości: jeżeli taki miałby być wniosek z tego miejsca, jakie wynikałyby konsekwencje? Obrona cywilizacji? Czyli czego? Jakimi środkami? Przed czym? Zapewne przed światem pierwotnych instynktów. I gdzie ten świat należałoby usytuować? W sobie czy w innych? A jeśli w innych, to jakie kryterium inności tu zastosować? Wszakże naziści też bronili cywilizacji, tak jak ją rozumieli, przed tymi, którzy ich zdaniem jej zagrażali, korzystając ze środków, które sami uważali za niezbędne. Wszystkie te trzy człony – co do tego panuje dziś powszechna zgoda – rozpoznali błędnie, wikłając się przy okazji w wewnętrzne sprzeczności i pogrążając w zbrodni. Gdzie więc leży granica dopuszczalnej reinterpretacji? I jaka jest pewność, że nasze rozpoznania byłyby mniej fałszywe, nie prowadzące do zbrodni czy choćby nadużyć? Wreszcie: czy forma pamięci, jaką konstruujemy wokół doświadczenia obozowego, stanowiącego tu metonimię totalitarnego systemu doprowadzonego do jego ostatecznych konsekwencji, ma na to jakiś wpływ?
Piszę o pamięci jako dynamicznym zespole wyobrażeń dotyczących przeszłości, którego funkcją jest organizowanie aktualnego i przeszłego doświadczenia, czymś aktywnym i znaczącym. Piszę też o konstruowaniu pamięci, ponieważ owe wyobrażenia o przeszłości nabudowane przez dostępne źródła i relacje, przefiltrowane i zinterpretowane w świetle uprzedniej ogólnej wiedzy oraz systemu wartości podmiotu poznającego nie mają – bo mieć nie mogą – charakteru bezpośredniego. Obóz zagłady Sachsenhausen jako specyficzne źródło poznania historycznego może prowokować do zgoła różnych interpretacji oraz wpisywać się w alternatywne formy pamięci, prowadzące do wzmacniania odmiennych wniosków praktycznych, postaw i wrażliwości. Z braku wiarygodnych danych mogę tu jedynie zaprezentować pewien schematyczny obszar możliwych rozwiązań.
Mamy więc przede wszystkim pamięć plemienną, zorganizowaną według zbiorowych zreifikowanych kategorii, ułożonych w proste opozycje oraz logiki symbolicznych utożsamień.
My i oni. Oni nam – my im. Matryca wzajemnych relacji i prostych uogólnień, pozornie zanurzona w historii i z niej biorąca swoją prawomocność, lecz w gruncie rzeczy przybierająca postać bezczasowego mitu, napędzającego mechanizm kolejnych cytatów, powtórzeń, rekonstrukcji. Użyteczna rzecz, zwłaszcza do budowania tożsamości i spójności własnej grupy, jednak kosztem perspektywy ogólnej. My im – oni nam. Wiecznie otwarty rachunek, w trzecim, czwartym, kolejnym pokoleniu. Oni źli – my dobrzy. Ta forma pamięci ma długą tradycję, właściwie od zawsze obecna, również wtedy, gdy dotyczyła doświadczenia horrorów dwudziestowiecznych totalitaryzmów. I im bardziej oddalamy się od tych wydarzeń, tym bardziej zaczyna ona brać górę w znajdującej chętny posłuch oficjalnej narracji. Jest w tym pewna logika. Pokolenie bezpośrednich świadków silnie naznaczała świadomość wojennych doświadczeń jako tragicznej i traumatyzującej klęski ludzkości, jej wyobrażeń o sobie, mitów i złudzeń dotyczących postępu, humanitaryzmu, moralnego rozwoju. Wojenna makabra oznaczała w jakiejś mierze przegraną wszystkich i takież zobowiązanie. Przekraczająca plemienne tożsamości perspektywa nie dawała się łatwo przekreślić. Dziś, w sytuacji kiedy bez mała wszyscy świadkowie odeszli, a pamięć stała się nie tyle kwestią przeżytego doświadczenia, co intelektualnego konstruktu, zmienił się klimat. Wątki militarne zdominowały katalog oficjalnie promowanych wzorców. Walka dla walki, do tego w całkowitym oderwaniu od militarnego, politycznego, społecznego kontekstu staje się najwznioślejszym przejawem patriotyzmu i znów słodko jest umierać za ojczyznę. Wojna jako taka – czy może szerzej: zbiorowa, zorganizowana przemoc – przestając być przejawem tragicznego regresu człowieczeństwa, staje się na powrót otwarcie dyskutowanym, legitymizowanym instrumentem uprawiania polityki i realizowania interesów zbiorowości. Oczywiście interesów uzasadnionych moralnie, ale czyż w ogóle bywają inne? I czy to przesunięcie akcentów nie znalazło dobitnie symbolicznego wyrazu w sporze o zmianę formuły gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej, na zgodną z postulatem obecnego dyrektora, upominającego się o ujęcie w programie dydaktycznym ekspozycji "pozytywnych aspektów wojny"? Signum temporis.
Rzecz jasna, nie ma w tej narracji mowy o pozytywnych aspektach obozów koncentracyjnych czy doświadczenia obozowego, jednak to ostatnie często w obliczu wizerunku domniemanego wroga, na potrzeby doraźnej polityki, budowania dyscypliny i tożsamości społecznej chętnie poddawane jest instrumentalizacji. Kanalizuje się je oraz przykrawa do plemiennych schematów. Oto czytam doniesienia rządowych mediów o wizycie obecnego prezydenta naszego kraju w Sachsenhausen, gdzie złożył kwiaty pod tablicą upamiętniającą polskich uczonych, osadzonych tu w ramach tak zwanej Sonderaktion Krakau. W wygłoszonym okazjonalnym przemówieniu, jeśli wierzyć streszczeniom, narracja nawet na centymetr nie wyszła poza wspomniane narodowe kategorie.
Niemcy jako prześladowcy – my jako ofiary. Innych kategorii opisu brak. Nie chodzi mi o to, że ten obraz nie odpowiada rzeczywistości, lecz o to, że doświadczenie Sachsenhausen zredukowane do tego wycinka staje się pamięcią cząstkową i ułomną, a użyte narodowe uogólnienia, pozbawione dodatkowych uściśleń i kwantyfikacji, generują wątpliwy poznawczo obraz rzeczywistości. Szczególnie dotkliwie uwydatnia się to w kontekście miejsca wygłaszania tego rodzaju mowy - pierwszymi więźniami systemu, wobec których zastosowano operacje zbiorowego naznaczenia, wykluczenia i represji według kategorii zdefiniowanych przez nacjonalistyczny reżim były wszak osoby narodowości niemieckiej. Wewnętrzni obcy zagrażający fantomowi narodowej jedności i narodowym celom, stanowiący wzorzec dla późniejszych wojennych ekstensji stosowanych wobec obcych zewnętrznych. Zrozumienie tego mechanizmu i wykazanie nieadekwatności jednorodnych, narodowych uogólnień jest kwestią drugorzędną. Można wręcz powiedzieć, że narracja prezydenta paradoksalnie i zapewne nieświadomie współbrzmiała w tej kwestii z oficjalnym stanowiskiem hitlerowskiego reżimu, usuwającego owe grupy "odmieńców" czy "elementów aspołecznych" poza nawias „prawdziwej" niemieckości. Taka jest jednak logika i cena plemiennych mitów tożsamościowych oraz zorganizowanej wokół nich plemiennej pamięci.
Na biegunie przeciwległym wobec tej perspektywy sytuuje się pamięć, którą można by nazwać uniwersalistyczną, świadomie pomijająca, a przynajmniej odsuwająca na dalszy plan wszystkie te zbiorowe kategorie, tak istotne w zaproponowanym wyżej opisie. Modelowa jest tu sytuacja czysto osobowa, zredukowana do binarnego układu ukonstytuowanego przez akt przemocy: prześladowca - ofiara. Oczywiście przyporządkowanie ich do konkretnego członu tej opozycji wynika, a przynajmniej wynikać może, z przynależności do określonej zbiorowej kategorii. Same te kategorie mają charakter akcydentalny i stanowią wypadkową konkretnych okoliczności historycznych. Badanie owych okoliczności ma pierwszorzędne znaczenie, zarówno z punktu widzenia wyjaśnienia biegu wydarzeń, jak i zrozumienia – o ile się da – ogólnego mechanizmu prowadzącego do tragedii. Posiadają one jednak charakter zmiennych, które nie determinują zrozumienia okoliczności jako takiej. W sytuacji opresyjnej może znaleźć się każdy, w różnych rolach społecznych, w różnym miejscu i czasie. Wymienność ma zasadniczy wymiar moralny i poznawczy. Oczywiście w takim wariancie pamięci łatwiej przyjąć perspektywę ofiary. To naturalny odruch moralny, czy może wręcz emocjonalny. Stąd dominujące formy pamięci tego nurtu skupione są właśnie na ofiarach, na odkryciu, nazwaniu, przywróceniu im pamięci, na rytualnym okazaniu szacunku, na próbie rekonstrukcji każdej linii życia zniszczonej w wyniku prześladowań. Pietyzm rekonstruktorów sam w sobie jest rzeczą szlachetną i stanowi etyczną wartość. Jeżeli zaś napędzające go empatia i współczucie prowadzić będą do wyczulenia na wszelkie bardziej lub mniej drastyczne przejawy ucisku, uprzedmiotowienia, opresji, tym lepiej.
O ile jednak chcemy nie tylko reagować na opresję zaistniałą, lecz skutecznie rozpoznawać zarówno ryzyko jej pojawienia się, jak i rozmaite formy, które może przybierać, niezbędne wydaje mi się również podtrzymywanie pamięci o sprawcach, a nawet pamięci sprawców.
Kim byli? Co stanowiło napęd ich działania? Do czego dążyli? Jakim systemem wartości racjonalizowali swoje działania? Ten rodzaj pamięci – w żadnym razie nie dążącej do usprawiedliwienia, ale jednak unikającej poprzestawania na tyleż słusznych, co łatwych osądach moralnych, starającej się dostrzec w sprawcach podobne nam istoty ludzkie, podlegające podobnym mechanizmom psychospołecznym może budzić zrozumiały opór wewnętrzny. Jednak stwarza szansę na zrozumienie tego, co zaszło, a tym samym na uruchomienie w sobie pewnego rodzaju uważności, poznawczego i moralnego filtra umożliwiającego skuteczne rozpoznanie zagrożeń w naszym własnym, oswojonym i zbyt oczywistym świecie. Przekonanie powyższe wynika z faktu, że dla powstania układu opresyjnego, ucieleśnionego w opozycji ofiara – prześladowca, zasadnicze konstytutywne znaczenie ma postawa oraz działanie tego drugiego. Ofiara zwykle nie wybiera swojej roli – jest wybierana. Ponieważ ramy sytuacji określa kto inny, dramatycznie kurczy się dostępny jej zakres zachowań. Nie mam tu nawet na myśli obozowych sadystów, czerpiących proste radości z bezpośredniego stosowania przemocy. Oni stanowią ostatnie ogniwo długiego procesu. Bardziej interesuje mnie faza chronologicznie, a przede wszystkim logicznie wcześniejsza: jaki system wyobrażeń dotyczących organizacji społeczeństwa, jaka antropologia, jaka siatka konceptualna była w stanie doprowadzić do tego punktu? Jakie uzasadnienia, racjonalizacje, mechanizmy obronne? Czyż jednak i dzisiaj dla niektórych koncepcje ochrony społeczeństwa przed czynnikami zagrażającymi jego kulturowej, etnicznej, wyznaniowej spójności, takiemu czy innemu tożsamościowemu konstruktowi nie posiadają pozorów racjonalności?! Albo postulat interwencji korektywnej wobec naruszających powszechnie przyjęte normy elementów aspołecznych? Resocjalizacja tak czy inaczej definiowanego marginesu? Represyjność jako metoda wychowawcza na każdym poziomie społecznym? Hierarchiczność i dyscyplina jako bezdyskusyjna wartość i spoiwo grup ludzkich? Instrumentalizacja innych w charakterze zasobu ludzkiego służącego do realizacji akceptowanych przez grupę wartości? Uzależnienie prawa jednostki do dysponowania swoim życiem, poczynając od definiowania zakresu dopuszczalnych wyborów życiowych aż do najbardziej dosłownie rozumianego prawa do przeżycia, zależącego od spełnienia arbitralnie ustalonych zewnętrznych warunków? Wszystkie te koncepty towarzyszące nam w formie umysłowych klisz, zbanalizowanych małych manifestacji dominacji i przemocy dnia codziennego dają się w określonych warunkach w jakimś stopniu bronić. A przynajmniej znajdują swoich obrońców. Nie muszą prowadzić do totalitarnego horroru. Ale mogą. Więcej: zawierają w sobie warunki jego powstania. Gdzie przebiega granica?
Tak rozumiana pamięć o sprawcach wykracza poza dosłowność narracji o doświadczeniu obozowym, a jednocześnie nie przekreśla jego wyjątkowości i grozy. Wskazuje na coś poza, mogące stanowić warunek jego zaistnienia. Na coś, czego można i warto doszukiwać się również w sobie oraz w strukturach naszego własnego świata. Wydaje się jednak, że tylko połączenie pamięci empatycznie skupionej na ofierze, a poznawczo na sprawcy, czy szerzej - na strukturach społecznych i mentalnych warunkujących figurę sprawcy, stwarza szansę skutecznego doświadczenia formatywnego, jakże odmiennego od – też na swój sposób skutecznej i formatywnej – perspektywy plemiennej.
Ale może jest jednak tak, że wraz z upływem lat i wchodzeniem w dorosłość pokolenia prawnuków naocznych świadków, pamięć przybiera w coraz większym stopniu formę nieformatywnej, skamieniałej, pozbawionej osobistych odniesień pamięci muzealno-erudycyjnej? Angażującej w stopniu niewiele większym niż krwawe ekscesy asyryjskich monarchów, rzezie Tamerlana czy organizacja ergastulów w latyfundiach późnej Republiki Rzymskiej? Sachsenhausen? Ot, polecane w przewodnikach "interesujące miejsce w okolicach Berlina", dobre na jednodniową wycieczkę. Dokumentujące, to prawda, historie drastyczne i krwawe, budzące silne emocje i prowokujące do zdawkowej refleksji nad ciemną stroną ludzkiej natury, zasadniczo jednak zbyt dziwaczne i odległe od codziennego doświadczenia, by można było w jakikolwiek sensowny sposób uznać je za opowieść o sobie i własnym świecie. Może wszystkie te sztampowe formuły użytkowników i recenzentów podróżniczych serwisów, pospiesznych konsumentów turystycznych atrakcji, poszukiwaczy silnych wrażeń świadczą właśnie o tym? Warto zadbać o dobre buty, parasol na wypadek deszczu i przejrzeć zawczasu listę polecanych restauracji w pobliżu, bo po kilkugodzinnym zwiedzaniu człowiek robi się głodny...
Ucieleśniona wizja młodzieńczego buntu jednego z moich szkolnych przyjaciół, który pod ciężarem znajdujących się na listach lektur kolejnych pozycji literatury obozowej zastanawiał się: każą nam pamiętać te wszystkie okropności ku przestrodze. A może lepiej zapomnieć? A jeżeli w przyszłości ludziom przyjdzie do głowy robić podobne rzeczy, być może uznają je za zbyt nowatorskie awangardowe?. Wówczas pytanie to nie było pozbawione sensu, jednak po wielu latach, zwłaszcza teraz, w kontekście fotograficznej opowieści Mariana Stefanowskiego, zmuszony jestem udzielić na nie odpowiedzi przeczącej. W wymyślaniu form zniewolenia, upodlenia, eksploatacji i mordu, podobnie jak w tworzeniu dla nich systematycznego uzasadnienia, ludzkość odznacza się stałą inwencją. Nieskrępowaną żadną tradycją, jeżeli czymś tamowaną, to przede wszystkim barierą technologiczną. Dlatego też właśnie, a nie z powodu jakiegoś moralnego upadku, nasilenie horroru osiągnęło swój szczyt w czasach najnowszych. I nawet jeśli brakuje dowodów, że przeszłe doświadczenia w skali masowej powstrzymały kiedykolwiek jakąś zbiorowość od zbrodni, stanowczo namawiałbym do kultywowania czujnej, wrażliwej, empatycznej, angażującej pamięci. Na coś trzeba postawić. Dla każdego z nas w ostatecznym rachunku jest to wybór o charakterze moralnym.
Wracam raz jeszcze do zdjęć Mariana Stefanowskiego. Do pustej, niepokojąco czystej, uporządkowanej „ przestronnej przestrzeni”, w której sporadycznie pojawiają się grupki ludzi - nie tych uwikłanych w zbrodnie i cierpienie, poddanych ekstremalnemu doświadczeniu egzystencjalnemu duchów przeszłości, tylko tych nam współczesnych, jakby zagubionych pomiędzy przesyconymi okrucieństwem artefaktami, okruchami historii a otwierającą się przed nimi pustą przestrzenią. Poszukujących własnej drogi. Własnej odpowiedzi. Jakiej?
Chłodne, zdystansowane oko fotografa również tym razem nie podpowiada żadnych rozwiązań.
I tak dochodzimy do punktu, w jakim doświadczenie obozu w Sachsenhausen za pośrednictwem kamery Mariana Stefanowskiego stało się również moim doświadczeniem, a które jawi mi się przede wszystkim jako otwarte, ciągle ponawiane pytanie. O idee, o wyobrażenia i psychospołeczne mechanizmy uzasadniające zbiorową oraz indywidualną przemoc w jej niezliczonych formach i wariantach. O ciągłą obecność tych idei we wszelkich systemach społecznych, niekiedy w postaci utajonej, niekiedy dyskretnej i zbanalizowanej, oswojonej i zracjonalizowanej, z rzadka jedynie, pod wpływem okoliczności wybuchającej jawnie i prowadzącej do wstrząsających opinią publiczną tragedii. W tym sensie nie jest to już pytanie o nazizm jako taki, choć skali potworności, których stał się źródłem i bezpośrednim sprawcą, nie sposób ani przecenić, ani zapomnieć. Nazizm, z jego systemem naznaczenia wyrażającym się w obozowym systemie wykluczenia, izolacji, uprzedmiotowienia, eksploatacji i eksterminacji, w sposób wzorcowy – bo czyż Sachsenhausen nie był pomyślany i zaprojektowany jako obiekt wzorcowy tego systemu, wzorzec wzorca? – prezentuje się jako doprowadzona do skrajności konsekwencja stale obecnego w ludzkich społecznościach pewnego sposobu myślenia, społecznych kategoryzacji i wyobrażeń. Wszystko jest kwestią okoliczności, możliwości, skali. Może nie będziemy musieli długo czekać, by na horyzoncie znowu pojawiły się druty kolczaste i wieżyczki strażnicze? Czy jednak, w skali globalnej, naprawdę do końca zniknęły? Byłby to chyba nadmiar moralnego luksusu.
Jeżeli jednak istnieje jakaś prywatna forma pamięci tego miejsca, jakieś moje prywatne muzeum niewinności - bo kimże jestem, żeby decydować za innych? – to właśnie taka.
Przyglądajmy się więc podejrzliwie otaczającym nas społecznym pewnikom i strukturom, kwestionujmy i pytajmy. Pytania jako takie rzadko prowadzą do mordu. W przeciwieństwie do niewzruszenie pewnych, nie pozostawiających miejsca na wątpliwości odpowiedzi.
Krzysztof Dudziak, czerwiec 2020 r.
opracowanie: Magda Potorska