Menu toggle
Navigation

„Polenaktion” 1938

Wydalenie polskich Żydów z Norymbergii w ramach tzw. „Polenaktion”, 1938 r.

Mediathek Sorted

Mediateka
Wydalenie polskich Żydów z Norymbergii w ramach tzw. „Polenaktion”, 1938 r.
Wydalenie polskich Żydów z Norymbergii w ramach tzw. „Polenaktion”, 1938 r.

„Wolno nam było zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Pod stałą eskortą zostaliśmy przewiezieni na dworzec. Opisać to uczucie, wydaje się niemal niemożliwe, ale ten moment prześladuje mnie do dzisiaj. Tego dnia straciliśmy wszystko, co mieliśmy, nasze dotychczasowe życie, nasz dom i naszą rodzinę.”[1] tak wydarzenia „Polenaktion” wspominał Siegfried Jaffe, wówczas 15-letni mieszkaniec Berlina, którego rodzice, Erna i Lazar, przeprowadzili się po pierwszej wojnie światowej z Galicji do Niemiec. Los urodzonego w Berlinie Siegfrieda oraz jego rodziny podzieliły w końcu października 1938 roku tysiące Żydów polskiego pochodzenia.

Żydzi stali się obiektem szykan na długo przed przeprowadzeniem „Polenaktion”. Ich sytuacja w Rzeszy Niemieckiej pogarszała się systematycznie od chwili dojścia w 1933 roku Adolfa Hitlera do władzy. Antysemityzm – choć nie był ani w Niemczech, ani w Europie zjawiskiem nowym – stał się doktryną państwową narodowych socjalistów.[2] Represje, podżeganie do nienawiści, przybierająca na sile propaganda skierowana przeciwko Żydom i ich bojkot w życiu publicznym stały się codziennością. Łącznie w Trzeciej Rzeszy uchwalono i wydano około dwóch tysięcy antysemickich ustaw oraz rozporządzeń godzących w przedstawicieli judaizmu.[3]

W szczególnie złej sytuacji znaleźli się żyjący w Niemczech Żydzi pochodzący ze Wschodu Europy. W hierarchii „niechcianych” obywateli znajdowali się na samym dole, a na ich określenie używano pojęcia o pejoratywnym znaczeniu – „Ostjuden”. Według spisu ludności, w czerwcu 1933 roku, na terenie Trzeciej Rzeszy, liczącej wówczas 65 mln obywateli, mieszkało około pół miliona Żydów. Z tego 100 tysięcy nie posiadało niemieckiego obywatelstwa. Zdecydowana większość tej grupy (60 tysięcy) była obywatelami polskimi, kolejne 20 tysięcy miało polskie pochodzenie.[4] Większość Żydów polskiego pochodzenia znalazła się w Rzeszy Niemieckiej na skutek wojennej zawieruchy lat 1914–1918. Niektórzy trafili tu jako jeńcy, pracownicy przymusowi lub imigranci ekonomiczni, dla innych Niemcy miały być tylko przystankiem w drodze do USA, ale ostatecznie zostali, gdy z różnych powodów za ocean nie udało im się nigdy wyjechać.[5]

Powtarzające się akty przemocy, ograniczanie praw obywatelskich i wprowadzanie zakazów wykonywania przez Żydów kolejnych profesji powodowały stale pogarszające się warunki życia tej grupy społecznej i egzystencję podszytą ciągłym strachem. Konsekwencją była postępująca fala emigracji żydowskiej do innych krajów. Do 1938 roku Trzecią Rzeszę opuściło około 250 tysięcy Żydów.

Dla narodowych socjalistów, którzy już w 1920 roku na zjeździe NSDAP deklarowali zamiar pozbycia się z Niemiec wszystkich żydowskich obywateli, proces ten postępował jednak stanowczo za wolno. Wraz z aneksją Austrii, 12 marca 1938 roku, liczba Żydów na terenie Niemiec wzrosła o dodatkowe 200 tysięcy. Do podjęcia kolejnych kroków, a w szczególności przeprowadzenia tzw. „Polenaktion”, nieoczekiwanie przyczynił się polski rząd. W obawie przed falą zubożałych żydowskich imigrantów, szukających w Polsce schronienia przed antysemickimi represjami narodowych socjalistów, 31 marca 1938 roku, Sejm przyjął „Ustawę o pozbawieniu obywatelstwa”.[6] Zgodnie z nią obywatel polski przebywający za granicą mógł zostać pozbawiony obywatelstwa polskiego, „jeżeli przebywał za granicą dłużej niż 5 lat po powstaniu Państwa Polskiego” lub „utracił łączność z państwowością polską”.[7] Dodatkowo przyjęto, że utrata obywatelstwa polskiego męża rozciąga się na jego żonę, zaś ojca na jego dzieci w wieku do lat 18, „jeżeli osoby te przebywają za granicą i nie zostały w orzeczeniu o pozbawieniu wyłączone spod utraty obywatelstwa.”[8]

Strona niemiecka natychmiast zaprotestowała na drodze dyplomatycznej przeciwko polskiej ustawie. Nowe przepisy wprowadzano jednak opieszale. Dopiero pół roku później, 9 października 1938 roku, rząd polski wydał decyzję o konieczności opatrzenia konsularnym stemplem paszportów Polaków przebywających poza krajem. Konsulom polecono, by zatrzymywali paszporty osobom, którym zamierzano odebrać obywatelstwo. Brak stempla w paszporcie oznaczał zaś utratę jego ważności 30 października 1938 roku.[9] W tej sytuacji Niemcy zaczęli się obawiać, że wkrótce nie będą mieli dokąd wydalić Żydów, zwłaszcza, że inne państwa także zamknęły przed nimi granice.

 

[1] K. Dressel, N. Wegt, An diesem Tag verloren wir alles, was wir gehabt haben.“ W: Ausgewiesen! Berlin, 28.10.1938. Die Geschichte der „Polenaktion“, Alina Bothe, Gertrud Pickhan (wyd.), Berlin 2018, s.185

[2] Michael Wildt, „Volksgemeinschaft“ als Selbstermächtigung. Soziale Praxis und Gewalt. W: Hitler und die Deutschen. Volksgemeinschaft und Verbrechen. Berlin 2010

[3] Ausgrenzung und Verfolgung der jüdischen Bevölkerung. W: LeMo Lebendiges Museum Online: https://www.dhm.de/lemo/kapitel/ns-regime/ausgrenzung-und-verfolgung.html 

[4] Miriam Rürup, Wie aus Deutschen Juden wurden. W: Ausgewiesen!..., s. 53

[5] G. Pickhan, Generalprobe für die Deportation, Tagesspiegel, 24.10.2013, wydanie internetowe

[7] Art. 1b Ustawy o pozbawieniu obywatelstwa z 31 marca 1938 roku

[8] Art. 3.1. wymienionej ustawy

[9] Jerzy Tomaszewski, Przystanek Zbąszyń. W: Do zobaczenia za rok w Jerozolimie. Red. I. Skórzyńska, W. Olejniczak, Poznań 2012, s. 73

Odpowiedzią na poczynania strony polskiej było wydanie 26 października przez Heinricha Himmlera, szefa niemieckiej policji i Reichsführera SS, nakazu natychmiastowego wydalenia wszystkich Żydów polskiego pochodzenia, znajdujących się na terenie Trzeciej Rzeszy. Akcję zorganizowano niezwykle kompleksowo, angażując w nią zmasowane siły m.in. SS, Gestapo, niemieckiej kolei oraz dyplomacji. Koordynacją „Polenaktion” zajęły się głównie Krajowe Ministerstwa Wewnętrzne (Landesministerien des Inneren). Od strony propagandowej akcję wspierała niemiecka prasa, donosząc m.in., jakoby Żydzi zostali „wezwani” przez państwo polskie do powrotu do ojczyzny. W takim tonie wydarzenie opisywała m.in. wydawana w Essen „Rheinisch-Westfälische Zeitung”: „Wielu Żydów przybyło po 1918 roku do Niemiec; wielu z Polski i Galicji Wschodniej przybyło także do Essen. Ponieważ Żydzi ci wciąż byli obywatelami polskimi, nie pozostało państwu polskiemu nic innego, jak tylko wezwać ich do powrotu i zagrozić, że w przeciwnym razie zostaną niechybnie pozbawieni polskiego obywatelstwa.”[10]

Do realizacji rozkazu Himmlera przystąpiono natychmiast. Pierwsze zatrzymania przeprowadzono już 27 października, głównie na zachodzie kraju. Większość akcji miała jednak miejsce 28 i 29 października. Zatrzymania niemal wszędzie przebiegały według tego samego scenariusza: do większości mieszkań wkraczano wczesnym rankiem i wręczano całkowicie zaskoczonym mieszkańcom nakazy opuszczenia Rzeszy w ciągu 24 godzin. „Nie dano nam jednak tyle czasu, musieliśmy pójść z urzędnikami, jak tylko się ubraliśmy. Nie mieliśmy czasu na spakowanie odzieży i bielizny. Nędznie ubrani i z kilkoma markami musiałem opuścić Niemcy”[11] – tak okoliczności swojego wydalenia opisywał w liście do brata Mendel Max Karp, berliński skrzypek, krótko po tym, jak trafił do obozu w Zbąszynie. Jego szczegółowa relacja zaliczana jest do najwcześniejszych świadectw tego czasu. Wielu deportowanych, o ile udało im się przeżyć Holocaust, dzieliło się dramatycznymi przeżyciami dopiero kilkadziesiąt lat później.

W Berlinie wydalano przede wszystkim mężczyzn w wieku powyżej 15 lat. W innych częściach Niemiec deportacją objęto całe żydowskie rodziny, łącznie z dziećmi, osobami starszymi i chorymi.

„Po zebraniu nas w Berlinie zostaliśmy przewiezieni pod eskortą w na pół zamkniętych albo częściowo zasłoniętych ciężarówkach z koszarów policyjnych na dworzec towarowy w Treptow, blisko  Neukölln. Przed koszarami i graniczącymi z nimi ulicami rozgrywały się wstrząsające sceny pozostawionych w Berlinie kobiet, matek i dzieci”[12] – pisał Max Karp.

Nie mniej poruszające sceny zawiera relacja Ottilie Schoenewald z Bochum, żony przewodniczącego gminy żydowskiej, zasiadającej wówczas w zarządzie Związku Kobiet Żydowskich: „Kolumna samochodów jechała do wszystkich żydowskich rzeźników, wykupili wszystkie koszerne kiełbasy; później do piekarzy, którzy obiecali rano zarezerwować kilkaset świeżych bułek.... Strażnik, którego znałam, dał mi do zrozumienia, że będziemy się posilać na dworcu. Na dworcu roiło się od zdenerwowanych ludzi, płakali, kobiety krzyczały i zbierały dzieci. Podjeżdżały ciągle nowe ciężarówki i dosłownie ‘wysypywały’ swój ciężar biedy na plac.... Ale jak później, około 10.30, usłyszeliśmy ‘wszyscy na peron’, przeżyliśmy masową psychozę prawdziwego zdarzenia. Wszyscy się spieszyli, przepychali, mimo, że przecież nikt tutaj nie oczekiwał na ten moment. Matki krzyczały na swoje dzieci, które trzymały za ręce, lub, które trzymały się za spódnice, dzieci krzyczały za mamami. Tu i tam zdarzyło się, że ktoś zadecydował o czyiś pozostawionych rzeczach.”[13]

Równie dojmujące są wspomnienia Ottilie Rimpel ze Stuttgartu, które kobieta nagrała i przekazała swojemu synowi. „Byliśmy wówczas grupą ludzi w pożałowania godnym stanie – do cna zdezorientowani, bez bagaży – jedynie z ubraniami, które mieliśmy na sobie. Właśnie takimi ludźmi, o jakich raz mówił Hitler w swojej przemowie na rynku w Stuttgarcie.” Powiedział: „Wyrzucimy stąd wszystkich parszywych polskich krwiopijców, łącznie z ich wszami, bez ubrań na sobie i bez grosza w kieszeni.” Żałuję, że go wtedy nie posłuchaliśmy i że nie przeczytaliśmy jego książki ‘Mein Kampf’, i że nie wzięliśmy sobie jej do serca. Ten podły człowiek pisał i mówił wszystko z pełną świadomością. Ludzie nazywali to propagandą. Okazało się to gorzką prawdą, jak się później przekonaliśmy.”[14]

[12] https://www.jmberlin.de/blog/2018/10/karp-ueber-polenaktion/ 

[13] http://www.zbaszyn.com/historia/zydzi_deportacja.htm 

[14] Zapis wspomnień Ottilie Rimpel pochodzi z książki Do zobaczenia za rok w Jerozolimie, Wspomnienia Zbąszyńskie, s. 145-146

„Polenaktion” była pierwszą masową deportacją Żydów z Trzeciej Rzeszy. Przeprowadzono ją całkowicie jawnie, nie umknęła więc uwadze niemieckiej ludności. Antysemickie nastroje w społeczeństwie były w tym czasie już tak bardzo powszechne, że zatrzymaniom towarzyszyła milcząca zgoda, a bywało również, że otwarcie wyrażany entuzjazm. „Samochody jeden za drugim opuszczały dziedziniec koszar, długi łańcuch tych potwornych aut wił się przez ‘Alex’ (Alexanderplatz – przyp. autorki) i dalej przez miasto w towarzystwie ogromnego hałasu syren, który był zapewne celowy, żeby zwrócić ludności Berlina uwagę na nasz przymusowy transport. Ludzie tłoczyli się na ulicach, byli świadkami ‘historycznego’ wypędzenia Żydów z Niemiec.”[15] – wspomina Mendel Max Karp.

„Polenaktion” stała się dla narodowych socjalistów swoistym sprawdzianem, logistyczną próbą generalną funkcjonowania organów państwa w przeprowadzaniu deportacji. Mimo zaangażowania ogromnych sił, nie wszędzie jednak wszystko poszło po myśli nazistów. Tak stało się w Lipsku, gdzie w tym czasie żyło ponad 3 tysiące Żydów polskiego pochodzenia. Stanowili oni jedną trzecią całej społeczności żydowskiej w mieście. Polski konsul generalny w Lipsku, Feliks Chiczewski (1889-1972), od dawna monitorował pogarszającą się sytuację Żydów w Niemczech. Zaledwie na dwa dni przed przeprowadzeniem „Polenaktion” Chiczewski nazwał w raporcie do ambasadora Polski w Berlinie, Józefa Lipskiego, zaostrzenie polityki przeciwko wyznawcom judaizmu „wojną, którą narodowo-socjalistyczna partia wypowiedziała Żydom, i która musi skończyć się całkowitą ich zagładą.”[16]

Gdy do Lipska dotarły wieści o pierwszych zatrzymaniach w innych miastach Rzeszy, dyplomata próbował wynegocjować z policją oraz z władzami lokalnymi wyłączenie z deportacji kobiet, dzieci i chorych. Komendant policji początkowo wydał zgodę pod warunkiem, że wyznaczeni do wydalenia Żydzi udowodnią, że i tak planowali opuścić Niemcy. Gdy jednak negocjacje utknęły w martwym punkcie, Chiczewski wezwał polskich Żydów do stawienia się w konsulacie. Kto miał telefon, informował rodzinę, przyjaciół i znajomych. W niedługim czasie, do willi konsulatu przy Wächterstraße 32, przybyło blisko 1300 osób.[17] „Cały duży ogród, wszystkie wejścia, schody, poczekalnia, piwnice i część prywatnych apartamentów naczelnika urzędu oraz stróżówka pełne były uchodźców.”[18] – czytamy w raporcie z tamtych dni.

Przyjmując Żydów na teren konsulatu, Chiczewski zagwarantował im eksterytorialną ochronę, a także – niezależnie od ich statusu pobytowego – wystawił paszporty. Gestapo, mające swoją siedzibę na tej samej ulicy co konsulat, nie odważyło się interweniować na terenie placówki dyplomatycznej, której granice uchodzą za nienaruszalne. 29 października uratowani przez Chiczewskiego Żydzi opuścili willę przy Wächterstraße i udali się do domów. Wielu z nich wyemigrowało wkrótce z Niemiec. Ci, którym nie udało się schronić w konsulacie, zostali zatrzymani i przewiezieni przez policję na dworzec główny. Stamtąd, czterema pociągami, przetransportowano ich do Beuthen (dzisiaj Bytom), gdzie przegnano na polską stronę granicy.

Łącznie, w zaledwie dwa dni, z Trzeciej Rzeszy wydalonych zostało ponad 17 tysięcy Żydów. Z poszczególnych miast zachowały się szacunkowe liczby deportowanych: Berlin - 1500 osób,  Hamburg - 1000, w tym także kobiety i dzieci, Dortmund i Kolonia - 600, Essen - 420, Düsseldorf - 361, Gelsenkirchen - 70 osób.[19] O „Polenaktion” do niedawna mało kto jednak pamiętał, choć wśród wydalonych były osoby, które w chwili zatrzymania lub w swoim późniejszym życiu odniosły niemały sukces.

Należał do nich z pewnością 18-letni wówczas Gerhard Klein (1920-1999), dziecięca gwiazda kina i teatru, znany m.in. z roli profesora w „Emilu i detektywach” – spektaklu opartym na podstawie niezwykle popularnej wówczas książki Ericha Kästnera pod tym samym tytułem. Klein występował m.in. na scenach Berliner Theater, Jüdisches Theater i Kindertheater des Kulturbundes. Zdążył jeszcze zagrać znaczącą rolę w filmie Maxa Ophülsa „Dann schon lieber Lebertran” (1931), zanim jego kariera została przerwana z chwilą dojścia do władzy narodowych socjalistów, a aktorzy żydowskiego pochodzenia otrzymali zakaz występowania. Gerhard Klein urodził się podobnie jak jego brat w Berlinie. Z Polską bracia nie mieli nic wspólnego, nie mówili też po polsku. Obywatelstwo otrzymali po ojcu, który pochodził z okolic Oświęcimia. Mimo to, musieli opuścić Niemcy i przenieść się do obcego im kraju.

[16] S. Held, Leipziger Geschichte(n): Generalkonsul Chiczewski warf einen Rettungsanker aus, Leipziger Volkszeitung,  26.10.2013, wydanie online

[17] A. Lustiger, Rettungswiderstand: Über die Judenretter in Europa während der NS-Zeit, Wallstein Verlag GmbH, 2011, s. 72

[18] Cyt. za: J. Tomaszewski, The Expulsion of Jewish Polish Citizens, Acta Poloniae Historica 76, 1997, s. 106

[19] http://kindertransport-17uhr13.de/die-abschiebungen-aus-dem-rheinland/ 

Polskie obywatelstwo, niemiecka tożsamość – w ten sposób można scharakteryzować wielu wypędzonych. Także Marcela Reich-Ranickiego, który jako 18-latek musiał w ramach „Polenaktion” opuścić Niemcy. Późniejszy „papież literatury”, urodził się w 1920 roku we Włocławku. Mówił o sobie, że jest „pół Polakiem, pół Niemcem i całym Żydem”. Polskę opuścił w wieku 9 lat, gdy jego rodzina nękana problemami materialnymi przeniosła się do Berlina. Dojście do władzy nazistów oznaczało dla Ranickiego, podobnie jak dla innych Żydów, coraz większe ograniczenie praw. Wprawdzie został jeszcze dopuszczony w 1938 roku do matury, ale jego wniosek o przyjęcie na Uniwersytet Fryderyka Wilhelma w Berlinie (po wojnie przemianowany na Uniwersytet Humboldtów) został odrzucony ze względu na żydowskie pochodzenie.

Kilka miesięcy później, 28 października, przed godziną 7 rano do drzwi niewielkiego pokoju przy Spichernstraße 16 w berlińskiej dzielnicy Wilmersdorf, zapukała policja. 18-letniemu Ranickiemu wręczono nakaz opuszczenia Niemiec. Wprawdzie dokument przewidywał na to 14 dni, ale do wykonania decyzji przystąpiono natychmiast. „To, że musiałem zostawić wszystko, co znajdowało się w tym małym pokoju, rozumie się samo przez się. Mogłem zabrać ze sobą tylko pięć marek i aktówkę. Ale nie wiedziałem nawet, co mam do niej schować. Włożyłem tylko w pośpiechu zapasową chusteczkę i coś do czytania.”[20]

Początkowo Ranicki przypuszczał, że ktoś złożył na niego fałszywy donos – tak nierealne wydawało mu się zatrzymanie bez przyczyny. Wkrótce dowiedział się, że jedynym „powodem” było jego polskie pochodzenie. W wydanej kilkadziesiąt lat później autobiografii „Mein Leben” słynny krytyk literacki tak opisuje swoich towarzyszy niedoli: „To byli Żydzi i tylko mężczyźni, wszyscy starsi niż ja, osiemnastolatek. Mówili doskonale po niemiecku i ani słowa po polsku. Urodzili się w Niemczech albo przyjechali tu jako małe dzieci i tutaj chodzili do szkoły. Ale z jakiegoś powodu, jak dowiedziałem się wkrótce, wszyscy posiadali polski paszport – tak samo jak ja.”[21]

Dzięki wspomnieniom Marcela Reich-Ranickiego zachował się jeden z najbardziej dokładnych opisów transportu Żydów: „Nie powiedziano nam, dokąd jechał pociąg, ale wkrótce stało się jasne, że jedziemy w kierunku wschodu, a więc do polskiej granicy. Marzliśmy, ponieważ wagony nie były ogrzewane, ale każdy miał siedzące miejsce. Porównując z późniejszymi transportami, były to jeszcze ludzkie, niemal luksusowe warunki. (…) Na granicy niemieckiej musieliśmy wysiąść z wagonów i ustawić się w kolumny. Było całkowicie ciemno, było słychać głośne komendy, liczne strzały, przeraźliwe krzyki. Potem przyjechał pociąg. To był krótki polski pociąg, do którego niemieccy policjanci nas brutalnie zapędzili. W wagonach było niezwykle tłoczno. Drzwi natychmiast zostały zamknięte i zaplombowane, pociąg odjechał.”[22]

Pociągi wiozące wypędzonych z Niemiec trafiały do Bytomia, Chojnic, Krzyża. Dla większości deportowanych Żydów stacją docelową stał się jednak Zbąszyń (niem. Bentschen), niewielkie miasteczko, które po powstaniu Państwa Polskiego znalazło się na granicy z Niemcami. Pierwsze pociągi przejechały przez granicę bez problemu, wykorzystując pełne zaskoczenie Polaków. Nikt nie uprzedził straży granicznej ani władz przygranicznych miejscowości o nadciągającej fali uchodźców. Gdy jednak nadchodziły kolejne transporty, początkowo strona polska odmówiła ich przyjęcia. Pociągi zatrzymywały się więc kilka kilometrów przed granicą w tzw. pasie ziemi niczyjej (Niemandsland). Stamtąd Żydzi pędzeni byli przez las i mokradła w stronę Polski. Towarzyszyły im groźby i ostrzał prowadzony przez nazistowskich funkcjonariuszy. „Nie znaliśmy ani celu naszej drogi, ani naszych dalszych losów. Kilka godzin później zobaczyliśmy w oddali czerwono-biały szlaban ustawiony w poprzek drogi, a gdy się przybliżyliśmy – polską flagę. W pobliżu granicy po obu stronach drogi znajdowały się obszary błotniste i mokradła. To była ‘ziemia niczyja’ pomiędzy Niemcami a Polską. Nagle Niemcy zaczęli strzelać w stronę długiej kolumny Żydów – mężczyzn, kobiet i dzieci. Uciekliśmy na mokradła. Mój ojciec pociągnął mnie w dół i wepchnął moją głowę głęboko w błoto. W tym momencie myślałem, że mój ukochany ojciec chciał mnie utopić! W końcu strzały ustały. Wolno, oblepieni błotem, wygramoliliśmy się z mokradeł i przeszliśmy w bród rzekę na terytorium Polski. Sześciu polskich strażników granicznych – tylko tylu ich stało naprzeciwko uzbrojonych niemieckich żołnierzy.”[23] – tak swoją drogę do Zbąszynia opisał Willi Najman, wówczas 9-letni chłopak, którego niemiecka policja zabrała ze szkoły w Hamburgu i deportowała wraz z całą rodziną.

 

[20] Marcel Reich-Ranicki, Mein Leben, 17. Auflage 201, s. 157. Wszystkie cytaty z tej książki w tłumaczeniu autorki

[21] Tamże, s. 158

[22] M. Reich-Ranicki, Mein Leben..., s. 159

[23] Do zobaczenia za rok w Jerozolimie..., s. 162

Nikt nie wie, ilu Żydów straciło życie podczas transportu i przedzierania się przez ziemię niczyją  do Polski. Ostatecznie, rząd w Warszawie zezwolił na wpuszczenie deportowanych na terytorium Polski, z których wielu już i tak udało się przekroczyć granicę. W ciągu dwóch dni do Zbąszynia, liczącego nieco ponad 4 tysięcy mieszkańców, dotarło od 8 do 9,5 tysięcy osób. Stanowili oni ponad połowę wszystkich wypędzonych z Niemiec Żydów polskiego pochodzenia. Miejscowość z dnia na dzień stała się gigantycznym obozem uchodźców. Znalezienie zakwaterowania dla tak ogromnej liczby potrzebujących było niemożliwe. Część osób znalazła schronienie w budynku dworca, w młynie lub w dawnych koszarach wojskowych, inni musieli koczować pod gołym niebem. Z czasem Żydów zaczęto kwaterować też w mieszkaniach prywatnych.

Polska próbowała negocjować z Niemcami odesłanie wydalonych Żydów z powrotem do Trzeciej Rzeszy i przyznanie im odszkodowań lub pozwolenia na przeniesienie majątku do Polski. Ostatecznie, w styczniu 1939 roku, zawarto porozumienie zezwalające na dołączenie do deportowanych ich przebywających wciąż w Niemczech rodzin. Ci, którzy zostawili swój majątek, mogli wrócić na miesiąc do Niemiec, by uregulować sprawy. Powstały po likwidacji interesów kapitał musieli jednak złożyć na zamrożonych kontach bankowych w Niemczech.[24] Wybuch drugiej wojny światowej sprawił, że nigdy nie odzyskali swoich należności.

Kto mógł, a raczej, kto posiadał wystarczające środki, wyjeżdżał jak najszybciej ze Zbąszynia dalej, w głąb Polski lub emigrował do innych krajów. W pierwszych dniach miasteczko opuściło ok. dwóch tysięcy osób, w tym Marcel Reich-Ranicki, który dołączył do swojej rodziny w Warszawie.

Tym, którzy pozostali, Polacy i wysłani na miejsce pracownicy żydowskich organizacji charytatywnych, starali się pomóc w zorganizowaniu w miarę godnych warunków życia. Szybko zorganizowano zbiórkę koców, wydawano ciepłe posiłki i napoje, a burmistrz Zbąszynia, po tym jak już pierwszego dnia zabrakło chleba, ustalił na pieczywo stałą cenę, by zapobiec w ten sposób spekulacjom i windowaniu cen.

Nastroje w odniesieniu do społeczności żydowskiej były w ówczesnej Polsce dość chłodne. Mimo to lokalni mieszkańcy pospieszyli deportowanym z pomocą: „Nagłe pojawienie się takiej liczby głodnych, zziębniętych, ewidentnie wystraszonych ludzi wzbudziło w mieszkańcach naturalny odruch pomocy”[25] – mówi Wojciech Olejniczak, prezes fundacji Tres, zajmującej się m.in. upamiętnianiem ówczesnych wydarzeń w Zbąszynie. Wdzięczność wobec miejscowej ludności za ludzkie traktowanie wielokrotnie przewija się w późniejszych relacjach deportowanych spisanych m.in. przez amerykańską USC Shoah Foundation czy Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. Jerzy Tomaszewski, historyk zajmujący się tematem, przyznał, że „obywatele Zbąszynia ratowali wówczas honor Polaków.”[26]

Pomoc Żydom przebywającym w wielkopolskim miasteczku była finansowana głównie przez żydowskie organizacje charytatywne. Organizowano też zbiórki, w których aktywnie udzielali się mieszkańcy Zbąszynia. Oprócz zapewnienia dachu nad głową przed zbliżającą się zimą najpoważniejszym zadaniem było zorganizowanie wyżywienia. W miejscach zbiorowego zakwaterowania ustawiono wprawdzie kuchnie polowe, ale otrzymanie posiłku wymagało stania w długiej kolejce, a nie wszyscy dysponowali ciepłymi ubraniami.[27]

Przybysze z Niemiec zmagali się też z problemami natury psychicznej. Dramatyczne wydarzenia, rozłąka z rodziną i utrata majątku, a często też brak znajomości języka polskiego powodowały strach i osamotnienie. W Zbąszynie szybko zaczęły więc powstawać małe zakłady codziennej potrzeby: fryzjerski, krawiecki, szewski. Zorganizowano warsztaty rzemieślnicze, działała własna poczta, i służba sanitarna. Wszystko po to, by jak największą liczbę deportowanych włączyć w codzienne obowiązki i zapobiec w ten sposób pogrążaniu się w bezczynności i wywołanej nią apatii. Warunki panujące w obozie opisywał w jednym z raportów Isaak Giterman, polski dyrektor międzynarodowej organizacji pomocowej Joint Distribution Committee, świadczącej na miejscu pomoc wypędzonym Żydom: „Przynajmniej wszyscy ludzie mają teraz siennik do spania. Dzieci i chorzy dostają każdego dnia mleko, mamy wystarczająco bielizny dla każdego, a niektórzy otrzymują ubrania. Po początkowej rozpaczy, odbywają się teraz wieczory dyskusyjne dla syjonistycznej młodzieży i nauka polskiego. Najbardziej poruszająca była prośba dzieci o to, czy wszyscy poniżej 16-roku życia mogą spotkać się na zabawie.”[28]

 

[24] J. Tomaszewski, Przystanek Zbąszyń. W: Do zobaczenia za rok w Jerozolimie, s. 76

[25] Rozmowa przeprowadzona z Wojciechem Olejniczakiem przez Monikę Stefanek

[26] Do zobaczenia..., s. 82

Władze polskie dość szybko zamknęły miasto i nie zezwoliły deportowanym na opuszczenie miasteczka. W obozie dla uchodźców kursowały listy, na których można było zapisać się na wyjazd do Palestyny i innych krajów europejskich czy USA. Wielu nie udało się jednak zrealizować. Część dzieci uratowano dzięki tzw. transportom dziecięcym (niem. Kindertransporte), które Wielka Brytania zorganizowała po wydarzeniach nocy kryształowej. Szansę na wyjazd otrzymały dzieci i młodzież w wieku od 4 miesięcy do 17 roku życia. Łącznie Brytyjczycy przyjęli ok. 10 tysięcy dzieci z Polski, Niemiec, Austrii i Czechosłowacji. Na miejscu mali uchodźcy znaleźli schronienie u brytyjskich rodzin lub w domach opieki. Dla wielu z nich pożegnanie przed wyjazdem było ostatnim kontaktem z rodzicami. W wyniku Holocaustu zginęła w kolejnych latach większość wydalonych w ramach „Polenaktion” Żydów.

Wśród uchodźców w Zbąszynie znaleźli się także rodzice i rodzeństwo Herschela (Hermanna) Grynszpana, deportowani z Hanoweru jako obywatele polscy, mimo iż przebywali na terenie Niemiec od 27 lat. 3 listopada 1938, przebywający nielegalnie w Paryżu i poszukiwany przez policję 17-letni Herschel Grynszpan, otrzymał od swojej siostry Berty kartkę pocztową z informacją o wydaleniu z Niemiec całej rodziny i prośbą o pomoc finansową. Następnego dnia Herschel przeczytał w jednej z paryskich gazet szczegółową relację o beznadziejnym położeniu uchodźców w Polsce. To wszystko sprawiło, że 17-latek postanowił dokonać aktu zemsty w proteście przeciwko antysemickiej polityce nazistów. 7 listopada Grynszpan kupił rewolwer i przed południem zjawił się w niemieckiej ambasadzie w Paryżu. Pod pretekstem przekazania ważnych dokumentów został przyjęty przez sekretarza ambasady Ernsta von Ratha. W gabinecie Grynszpan oddał pięć strzałów w kierunku dyplomaty, dwa z nich poważnie raniły go w brzuch. Zamachowiec został ujęty na miejscu, a Ernst von Rath, mimo leczenia podjętego przez osobistego lekarza Hitlera, zmarł dwa dni później. Wydarzenie to stało się pretekstem dla nazistów do wywołania nocy kryształowej, do której doszło na terenie całych Niemiec w nocy z 9 na 10 listopada. W pogromach zginęło ok. 400 Żydów, a kolejne kilkaset zamordowano w następnych dniach. Spaleniu lub zniszczeniu przez nazistów uległo 1400 synagog i miejsc, w których spotykali się wyznawcy judaizmu, tysiące żydowskich sklepów, mieszkań oraz grobów. 10 listopada aresztowano 30 tysięcy Żydów i wywieziono do obozów koncentracyjnych.

I to właśnie wydarzenia nocy kryształowej sprawiły, że świat o „Polenaktion” niemal zapomniał.  Światowa opinia publiczna była wprawdzie wstrząśnięta pierwszą zorganizowaną deportacją Żydów, a informacja ta trafiła na czołówki wielu europejskich gazet, ale stan ten trwał niespełna dwa tygodnie. Rozmiar pogromów listopadowych przyćmił wszystko, co do tej pory się wydarzyło. W Polsce od kilkunastu lat upamiętnieniem „Polenaktion” oraz bezprecedensowej pomocy Polaków wypędzonym z Niemiec Żydom zajmuje się Fundacja Tres. W 80-tą rocznicę wydarzeń Zbąszyń po raz pierwszy odwiedzili potomkowie deportowanych.

 

Monika Stefanek, luty 2019 r.

 

O „Polenaktion” w internecie: www.zbaszyn1938.pl