„Szrajberka” Zofia Posmysz. Świadek historii pomiędzy prawdą a postprawdą
Fragmenty relacji „szrajberki” Zofii Posmysz, zestawione przez Marię Annę (Maszę) Potocką:
Szept potrafi być najgłośniejszy
Po sześciu tygodniach śledztwa, w czasie którego byłam cztery razy przesłuchiwana, zostałam z Krakowa skierowana do Auschwitz[1]. Mimo, że wcześniej wiele słyszałam o Auschwitz, nie zmartwiłam się tą informacją. Nawet się ucieszyłam, bo to znaczyło, że już więcej nie będę wzywana do siedziby gestapo. Te przesłuchania to była wtedy nasza największa zmora.
Kiedy podeszłam pod bramę obozu i zobaczyłam napis „Arbeit macht frei” to naiwnie pomyślałam, że zapewne nie będzie tak źle, skoro „praca czyni wolnym”. Pomyślałam, że jeżeli będę pracować, to mnie zwolnią, bo przecież nie miałam poważnej sprawy. Uznałam, że wypracuję sobie wolność.
W pierwszym okresie, kiedy byłam przydzielona do komanda zewnętrznego, budzili nas o wpół do czwartej w nocy. Zapewne dlatego tak wcześnie, że załoga esesmańska nie mogła się jeszcze wtedy uporać z porządkiem. Najpierw trzeba było przynieść z kuchni na bloki kotły z kawą czy herbatą i rozlać płyn do kubków albo misek. To się nazywało śniadaniem. Niektóre więźniarki były na tyle zdyscyplinowane, że potrafiły wieczorem zaoszczędzić kromkę chleba, natomiast inne miały rano tylko ten płyn i szły do pracy głodne.
Praca w pierwszej połowie dnia trwała do godziny wpół do pierwszej. Wtedy przyjeżdżały ciężarówki z kotłami z zupą. Po tym obiedzie następowało pół godziny odpoczynku i można się było położyć. Niektórym nawet udawało się zdrzemnąć. Po czym następowała kolejna faza pracy, trwająca do wpół do szóstej. Po powrocie do obozu natychmiast ustawiano nas na apel wieczorny. Znowu esesman lub esesmanka odliczali stan bloku, sprawdzali z tym, który był zapisany, po czym apel odgwizdywano. Wtedy szło się do kuchni po wieczorną kawę lub herbatę i przydział żywności. To był przede wszystkim chleb. Każdej więźniarce należała się jedna trzecia jednokilogramowego bochenka. Natomiast w praktyce nigdy takiej porcji nie dostawałyśmy, ponieważ blokowa zachowywała część dla siebie. Do chleba dochodził kawałeczek margaryny lub serka, który nazywał się „kwark”. To była specjalność niemiecka albo austriacka, coś w rodzaju camemberta i ten serek nawet mi smakował.
Pierwszą naszą pracą po przyjeździe do Auschwitz było rozbijanie grud ziemi na polu, które było oddalone kilka kilometrów od obozu. Mordęga była okrutna. Do tego dochodził głód, potworne gorąco i brak płynów. Wieczorem po pracy ustawiałyśmy się w kolejce przy studni z miskami albo półlitrowymi kubkami. Pojawiał się problem, co z tak małą ilością wody można zrobić? Większość wypijała. Niektóre myły twarz. Ale widziałam też dziewczyny, które szły za latrynę i tą wodą się podmywały. Wydawało mi się to absurdem i ekstrawagancją.
W Brzezince (Birkenau), po powrocie z karnej kompanii, odbyło się tatuowanie numeru. Tatuaż wykonywała więźniarka siedząca przy małym stoliku na krzesełku. Miała dziwne narzędzia, które najbardziej przypominały wieczne pióro i tym nas nakłuwała i tatuowała numer. Więźniarka, która wykonywała te czynności, Żydówka – przynajmniej tak mi się wydawało – powiedziała żebym podciągnęła rękaw, to mi wytatuuję numer wyżej.
[1] Więźniowie w swoim wspomnieniach używają nazwy „Oświęcim”. Jednak z powodu powtarzających się sformułowań w stylu „polskie obozy koncentracyjne”, należy podkreślać niemieckość tych miejsc. Dlatego w tej publikacji w odniesieniu do obozu używana jest nazwa „Auschwitz”.