„Szrajberka” Zofia Posmysz. Świadek historii pomiędzy prawdą a postprawdą
Zofia Posmysz wypracowała własną metodę literacką i własną etykę pisarską – obie dostosowane do zdarzeń, których dramatyzm i koszmar wymykają się słowu i wyobraźni. Przywołując miejsca i fakty z Auschwitz Zofia Posmysz-pisarka nie próbuje budować – skądinąd niemożliwych do uzyskania – realistycznych obrazów rzeczywistości obozowej. Jej styl pisarski sprowadza się do języka psychologii, a nie do języka opisu czy ekspresji. W swoich relacjach skupia się przede wszystkich na człowieku – zarówno na esesmańskich oprawcach, jak i na współwięźniach. Jej ambicją jest zrozumienie ludzkiego dobra i zła. Za tym podejściem – wbrew koszmarowi Auschwitz – kryje się przekonanie, że dobro w człowieku jest dominujące. Dlatego doszukuje się go nawet w mordercach. Sama – jako człowiek i pisarz – osiągnęła najwyższy poziom człowieczeństwa, łącząc chrześcijańskość z humanizmem i współczucie ze zrozumieniem. Najważniejszym aspektem jej literatury jest analiza ludzkiej jakości w kontekście II wojny światowej, w kontekście najbardziej dramatycznych eksperymentów, jakim poddano ludzką niedoskonałość. W jej książkach prawda, pamięć i próba zrozumienia doskonale współistnieją z „nieprawdziwością” literatury. Wszystko dzięki przyjętej przez nią etyce pisarskiej.
Ale Zofia Posmysz jest nie tylko pisarzem. Przyjęła również rolę świadka historii. Świadczenie własnym życiem to ogromne obciążenie i równocześnie wielka odpowiedzialność. Ale taka możliwość to również wielki dar. Świadek tamtej historii – historii, która była humanistyczną katastrofą i dowodem na drzemiące w nas zło – jest obecnie niezwykle potrzebny. Zwłaszcza ludziom młodym. Jako świadek historii Zofia Posmysz używa innego języka niż jako pisarz. W tej roli opowiada o tamtych czasach w sposób bezpośredni, prosty, lakoniczny i beznamiętny, ale dzięki temu bardzo prawdziwy i przyjmujący. W jej opowieściach pojawia się autentyczność, która natychmiast opanowuje wyobraźnię i zmusza do wczucia się w jej doświadczenia. Skuteczność jej języka i stylu jej opowieści wyraźnie rysuje się na twarzach słuchaczy.
Żyjemy w czasach ostatnich świadków „tamtego zła” i coraz bardziej uświadamiamy sobie doniosłość ich roli i znaczenie świadectwa bezpośredniego. Świadka nie zastąpią muzea narracyjne, tym bardziej nie zastąpi go fikcja powieściowa czy filmowa. Dlatego tak ważne jest „ratowanie” świadka wszelkimi możliwymi sposobami. Coraz bardziej desperacko – bo często w ostatniej chwili – szukamy sposobów na fotograficzne, literackie i filmowe uwiecznienie świadka. Książka prezentująca opowieści obozowe Zofii Posmysz oraz wcześniejsza publikacja zawierająca relacje Wilhelma Brasse – obie bogato ilustrowane – są właśnie takimi próbami. Obie pozycje są zestawione z filmami. Przy tego typu relacjach niezwykle ważne jest ujawnienie psychologii przekazu, ekspresji mówienia, stopnia emocjonalnego zaangażowania świadka. Ku zaskoczeniu wielu osób świadkowie przywołują wspomnienia obozowe spokojnie, bez prób podkręcania grozy i tragizmu poprzez uniesienie czy egzaltację.
Zofia Posmysz odczuwa wielką wdzięczność dla losu, który pozwolił jej przeżyć Auschwitz. Równocześnie doskonale zdaje sobie sprawę z wagi świadka i dlatego swoją wdzięczność przekuła w zobowiązanie. Jako świadek w najmniejszym stopniu się nie oszczędza, prawie nikomu nie odmawia spotkania, nagrania czy wywiadu. A czasami są to zobowiązania ponad siły młodego człowieka. Zdarzały się dni, że rano realizowała w Brzezince program dla niemieckiej telewizji, później udzielała wywiadu i pozowała niemieckiemu fotografowi, a wieczorem brała udział w spotkaniu z tysiącem studentów na Uniwersytecie Jagiellońskim. I po tym wszystkim miała jeszcze siłę odpowiadać na pytania zafascynowanych słuchaczy! Zofia Posmysz zachowuje się jak funkcjonariusz na służbie. Pada ze zmęczenia, ale jest szczęśliwa, bo służy najważniejszej sprawie; uświadamia ludziom jak podstępnie zło wynikające z ideologii potrafi opanować drugiego człowieka i zrobić z niego zbrodniarza. Tłumaczy, że bezkrytyczne poddanie się ideologii zamienia człowieka w „gumę do żucia”, której można nadać dowolny kształt. Potrafi o tym mówić i jest przekonująca. Między innymi dlatego, że wierzy w wyższość dobra i wypracowała odpowiedni język tych opowieści. Jej historie i komentarze robią na wszystkich niezapomniane wrażenie. Główną nagrodą za ten ponadludzki wysiłek – należy pamiętać, że Zofia Posmysz już jakiś czas temu skończyła 90 lat – jest satysfakcja wynikająca ze skuteczności własnych słów. Ludzie przychodzący na spotkania z nią są zarówno poruszeni jak i zachwyceni. Można odnieść wrażenie, że wychodzą pogłębieni. Wielka w tym zasługa właśnie jej sposobu budowania wspomnień.
W efekcie Zofia Posmysz posługuje się trzema „językami”. Na pierwszym miejscu jest literacki język jej książek. Na drugim jest stonowany, wyciszony w ekspresjach, „pragmatyczny” język historii obozowych, które opowiada na spotkaniach. Na trzecim jest rozbawiony, momentami dobrotliwie ironiczny, dowcipny i trafny język rozmów i przekomarzań przyjacielskich.
Nadchodząca publikacja – prezentujemy tutaj tylko wybrane fragmenty – nie jest biografią Zofii Posmysz. Koncentruje się przede wszystkim na okresie jej życia w Auschwitz, aczkolwiek szkicowo opisuje również lata przed i po wojnie. Ta opowieść jest kompilacją spisanych nagrań, zapisywanych opowieści i zapamiętanych historii. Język tej publikacji szuka złotego środka pomiędzy językiem pisarskim a językiem mówionym Zofii Posmysz. Chciałam, aby odbiorca tej publikacji bardziej słuchał niż czytał.
Narracja tej opowieści nie obejmuje wszystkich wydarzeń obozowych, o których przy różnych okazjach rozmawiałyśmy. Odnosi się do tych najważniejszych, które wpłynęły na światopogląd, postawę życiową i twórczość Zofii Posmysz. Stąd „szufladkowa” kompozycja tekstu, rozszerzająca opowieść o pewnych sytuacjach i osobach w pełne historie.
Zofia Posmysz zgodziła się na zaprezentowanie tej relacji w pierwszej osobie, jednak stwierdziła, że forma tekstu jest moją kreacją i powinna być podpisana moim nazwiskiem.
Przygotowywanie materiałów, nagrań i filmów trwało kilka lat, w czasie których zostałyśmy z Zosią przyjaciółkami. Jest jedną z najwspanialszych i najbardziej zaskakujących osób, jakie zdarzyło mi się w życiu poznać. Ale kiedy jej to mówię, zasłania się rękami i wyśmiewa ten niedorzeczny pomysł.
Zosia Posmysz łączy w sobie królewską wytworność z niewinnością i otwartością dziecka. Przepada za ludźmi, śpiewem i poezją. Zna na pamięć mnóstwo wierszy i piosenek. Kilka tygodni temu nagraliśmy w MDSM w Oświęcimiu cały wieczór poetycki z Zosią, która z pamięci recytowała Grób Agamemnona i Ojca zadżumionych Słowackiego. Również przypomniała nam wiele wierszy krótszych, przede wszystkim swojego ulubionego Leśmiana. Oprócz tego śpiewała piosenki i namawiała nas do śpiewania razem z nią.
Zofia Posmysz jest osobą głęboko wierzącą. To zapewne pomogło jej przetrwać Auschwitz. Jej wiara ma charakter prawdziwie chrześcijański i w niczym nie przypomina dziwnej religii współczesnych zapaleńców polskich, którzy każdym słowem i czynem zaprzeczają chrześcijaństwu. Zosia ma w sobie coś charyzmatycznego, co wyraźnie ujawnia się w reakcjach ludzi, którzy przychodzą na spotkania z nią. Sprawiają potem wrażenie trochę odmienionych.
Zofia Posmysz przetrwała najbardziej zbrodniczy eksperyment na ludzkości jaki wymyślił człowiek. Była na tyle mocna, że nie straciła dobroci, radości życia i wiary w sens.
Takie osobowości, takie biografie, ludzie reprezentujący taką jakość stanowią wielkie wyzwanie dla historii. Pojawia się wiele pytań. Jak zachować ich wartość? Jakimi środkami? Jak ich opisywać? Filmować? Jak przenieść ich ponad ich umieraniem, wbrew nieuchronnemu przemijaniu? Jak uniknąć zamienienia ich w martwy pomnik? Książka oparta na wspomnieniach Zofii Posmysz, film pokazujący z jakim spokojem i godnością mówi o życiu i umieraniu w Auschwitz, są taką próbą.
Język słów i język obrazów są wyjątkowo bezradne wobec Auschwitz i Zagłady. Oba stawiają opór treści. Wszelkie próby wydobycia z tych języków ekspresji, przejęcia, wszelkie próby skłonienia ich do przeniesienia tamtej prawdy – w którą tak trudno uwierzyć – rozczarowują nadmiarem głośnej pustki. Dlatego czasami warto język ograniczyć i sprowadzić jego rolę do neutralnego, wyciszonego przekaźnika faktów, który nie próbuje niczego na siłę urealniać ani etycznie oceniać. Taką formę językową podpowiada sama Zofia Posmysz w swoich opowieściach o Auschwitz. I takiego języka użyłam do przekazania jej relacji.
Maria Anna (Masza) Potocka, wrzesień 2017 r.
Dodatek od red.:
Zofia Posmysz zmarła krótko przed 99. urodzinami 8 sierpnia 2022 roku w Oświęcimiu.
Wydane przez MOCAK (Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie):
Maria Anna Potocka: Zofia Posmysz. Szrajberka. 7566. Auschwitz 1942–1945, Kraków 2018 & 2. popr. wyd. 2021 + DVD [niem.: Kraków/Göttingen 2019]
---
Fragmenty relacji „szrajberki” Zofii Posmysz, zestawione przez Marię Annę (Maszę) Potocką:
Szept potrafi być najgłośniejszy
Po sześciu tygodniach śledztwa, w czasie którego byłam cztery razy przesłuchiwana, zostałam z Krakowa skierowana do Auschwitz[1]. Mimo, że wcześniej wiele słyszałam o Auschwitz, nie zmartwiłam się tą informacją. Nawet się ucieszyłam, bo to znaczyło, że już więcej nie będę wzywana do siedziby gestapo. Te przesłuchania to była wtedy nasza największa zmora.
Kiedy podeszłam pod bramę obozu i zobaczyłam napis „Arbeit macht frei” to naiwnie pomyślałam, że zapewne nie będzie tak źle, skoro „praca czyni wolnym”. Pomyślałam, że jeżeli będę pracować, to mnie zwolnią, bo przecież nie miałam poważnej sprawy. Uznałam, że wypracuję sobie wolność.
W pierwszym okresie, kiedy byłam przydzielona do komanda zewnętrznego, budzili nas o wpół do czwartej w nocy. Zapewne dlatego tak wcześnie, że załoga esesmańska nie mogła się jeszcze wtedy uporać z porządkiem. Najpierw trzeba było przynieść z kuchni na bloki kotły z kawą czy herbatą i rozlać płyn do kubków albo misek. To się nazywało śniadaniem. Niektóre więźniarki były na tyle zdyscyplinowane, że potrafiły wieczorem zaoszczędzić kromkę chleba, natomiast inne miały rano tylko ten płyn i szły do pracy głodne.
Praca w pierwszej połowie dnia trwała do godziny wpół do pierwszej. Wtedy przyjeżdżały ciężarówki z kotłami z zupą. Po tym obiedzie następowało pół godziny odpoczynku i można się było położyć. Niektórym nawet udawało się zdrzemnąć. Po czym następowała kolejna faza pracy, trwająca do wpół do szóstej. Po powrocie do obozu natychmiast ustawiano nas na apel wieczorny. Znowu esesman lub esesmanka odliczali stan bloku, sprawdzali z tym, który był zapisany, po czym apel odgwizdywano. Wtedy szło się do kuchni po wieczorną kawę lub herbatę i przydział żywności. To był przede wszystkim chleb. Każdej więźniarce należała się jedna trzecia jednokilogramowego bochenka. Natomiast w praktyce nigdy takiej porcji nie dostawałyśmy, ponieważ blokowa zachowywała część dla siebie. Do chleba dochodził kawałeczek margaryny lub serka, który nazywał się „kwark”. To była specjalność niemiecka albo austriacka, coś w rodzaju camemberta i ten serek nawet mi smakował.
Pierwszą naszą pracą po przyjeździe do Auschwitz było rozbijanie grud ziemi na polu, które było oddalone kilka kilometrów od obozu. Mordęga była okrutna. Do tego dochodził głód, potworne gorąco i brak płynów. Wieczorem po pracy ustawiałyśmy się w kolejce przy studni z miskami albo półlitrowymi kubkami. Pojawiał się problem, co z tak małą ilością wody można zrobić? Większość wypijała. Niektóre myły twarz. Ale widziałam też dziewczyny, które szły za latrynę i tą wodą się podmywały. Wydawało mi się to absurdem i ekstrawagancją.
W Brzezince (Birkenau), po powrocie z karnej kompanii, odbyło się tatuowanie numeru. Tatuaż wykonywała więźniarka siedząca przy małym stoliku na krzesełku. Miała dziwne narzędzia, które najbardziej przypominały wieczne pióro i tym nas nakłuwała i tatuowała numer. Więźniarka, która wykonywała te czynności, Żydówka – przynajmniej tak mi się wydawało – powiedziała żebym podciągnęła rękaw, to mi wytatuuję numer wyżej.
[1] Więźniowie w swoim wspomnieniach używają nazwy „Oświęcim”. Jednak z powodu powtarzających się sformułowań w stylu „polskie obozy koncentracyjne”, należy podkreślać niemieckość tych miejsc. Dlatego w tej publikacji w odniesieniu do obozu używana jest nazwa „Auschwitz”.
Któregoś dnia, kiedy wychodziłyśmy od strony Lagerstrasse, zobaczyłam wiszącą na drutach postać więźniarki. Nie wytrzymała obozowej rzeczywistości i popełniła samobójstwo przez chwycenie drutów pod napięciem. Zawisła dramatycznie z dłońmi na drutach. To był przerażający widok. Ponieważ takie sytuacje się powtarzały, więc nauczyłam się nie patrzeć. Często w nocy słyszało się straszny krzyk – te samobójstwa zdarzały się przede wszystkim w nocy – który gwałtownie wyrywał ze snu. Nie wiedziałam, że człowiek rażony prądem wydaje tak straszny krzyk. Po takim przebudzeniu było wiadomo, że ktoś znowu będzie wisiał na drutach. Zawsze w takiej sytuacji odwracałam głowę i wolałam nie widzieć. Jak teraz o tym myślę, to znajduję w tych reakcjach więcej przerażenia niż współczucia i może trochę urazy do tej osoby, która zakłócała nam nocny spokój. Pierwsze, co odczuwałam to przerażenie podszyte bezradnością, byłam przerażona własną bezradnością. Człowiek w obozie boi się współczucia, bo współczucie nakazuje reakcję. A ja wielokrotnie widziałam ludzi bitych i to bitych do nieprzytomności i nie mogłam nic zrobić. Kiedy jest się bezradnym, to instynkt samozachowawczy nakazuje nie patrzeć. Czy mogłam się rzucić na pomoc tym bitym, stanąć do walki z tymi morderczyniami? Nie patrzeć i nie widzieć to był rodzaj samoobrony. Co wtedy odczuwałam? Wściekłość? Może trochę, ale raczej bezsilność. A właściwie wściekłość bezsilności. Tak bym to nazwała.
W tym czasie, to był koniec stycznia 1942 roku, przyszedł na blok esesman, który potrzebował nowych pracowniczek do kuchni. Odważyłam się podejść do niego, karnie się zameldowałam i powiedziałam, że właśnie skończyła się moja choroba, że wcześniej pracowałam w kuchni, więc chętnie tam wrócę. Zgodził się. Tego samego dnia zostałam przyjęta z powrotem na blok kuchenny.
W połowie 1943 roku wszyscy esesmani w Birkenau zostali zamienieni przez kobiety w służbie SS, które przyjechały do Auschwitz z Ravensbrück, żeby zrobić porządek. Wśród nich była Aufseherin Franz. Dowiedziała się, że znam niemiecki. Przyjrzała mi się uważnie i powiedziała, że będę prowadziła księgi przychodów i rozchodów. Miałam pracować na końcu kuchni, gdzie ustawiono niewielki stolik z szufladkami, założony księgami buchalteryjnymi. Na drugi dzień Aufseherin Franz wkroczyła do kuchni razem z polskim więźniem oznaczonym literą „P”, czyli politycznym. Przyprowadziła go do stolika, przy którym pracowałam i oznajmiła, że ten więzień nauczy mnie prowadzenia ksiąg przychodów i rozchodów. Powiedział, że ma na imię Tadeusz[2].
Moje spotkanie z Tadeuszem i zapewne również przeżycie Auschwitz w jakiś sposób zawdzięczam Aufseherin Franz. W obozie bardzo wiele zależało od tego, na jakiego osobnika się trafiło. Dlatego, kiedy pierwszy raz wkroczyła do kuchni starannie się jej przyglądałam. Była osobą raczej niepozorną; niezbyt wysoka szatynka o przeciętnej urodzie, dosyć korpulentna. Była ode mnie o kilka lat starsza. Na samym wstępie wygłosiła do nas przemowę. Zapowiedziała, że ekipa kobieca SS przyjechała tutaj, aby z tego bagna zrobić porządny lagier na wzór Ravensbrück. W Auschwitz miał powstać Musterlager. Aby to osiągnąć, konieczne jest współdziałanie więźniów i więźniarek. Dodała jeszcze – i to zapamiętałam bardzo dokładnie – że nie będzie nikogo biła, bo nie chce sobie brudzić rąk. Zapowiedziała również, że za sumienną pracę będziemy miały spokojne życie. Ostrzegła nas, że wszelkie wystąpienia przeciwko regulaminowi będą bardzo surowo karane. Niestety wystąpienia przeciw regulaminowi były nie do uniknięcia, bo w obozie prawie wszystko było przestępstwem.
[2] Tadeusz Paolone (1909-1943), więzień Auschwitz o numerze 329. Rozstrzelany w obozie za działalność konspiracyjną. Spotkanie z nim opisała Zofia Posmysz w opowiadaniu Chrystus oświęcimski.
W czerwcu 1943 roku zaczęłam pracę jako szrajberka. Zaraz po apelu szłam do swojego biura. Była to mniej więcej godzina siódma lub wpół do ósmej. O godzinie ósmej przyjeżdżała aufsejerka kuchni – na ogół była to Franz – która zmieniała aufsejerkę pracującą w nocy z kucharkami. Po przyjściu od razu brałam się do roboty, czyli do wyliczania i sprawdzania. Miałam przygotowany stan osobowy bloków i wyznaczone porcje – określoną ilość jedzenia na każdą więźniarkę. Musiałam to przeliczyć na odpowiednią ilość produktów, w zależności od tego, co było na dany dzień zaplanowane. Codziennie był to chleb, ale były również dodatki do chleba i to wszystko musiałam wyliczyć.
Kiedy Aufseherin Franz wyjeżdżała na obiad miałam trochę czasu dla siebie i wtedy mogłam pisać. Pracując jako szrajberka miałam dostęp do materiałów piśmiennych. Zaczęłam od notatek dotyczących dnia codziennego, ale szybko przeszłam do pisania wierszy. Wielkiej wartości poetyckiej im dzisiaj nie przypisuję. Szkice tych wierszy robiłam na oddzielnych kartkach. Któregoś dnia dostałam kajet, do którego zaczęłam przepisywać wiersze. Wreszcie mogłam je wszystkie zebrać. W większości wiersze były albo modlitwami albo wspomnieniami z wolności. Kilka z nich odnosi się do śmierci Tadeusza. Jest również wśród tych wierszy ważny dla mnie List do Matki. Pisanie tych wierszy wynikało z chęci oderwania się od nieludzkiej rzeczywistości, jaka nas wtedy otaczała. A była to rzeczywistość coraz straszniejsza. Wprawdzie nam, pracującym w kuchni i w brodkamerze, było znacznie łatwiej i lepiej niż innym więźniom, ale to wszystko co się działo na rampie i w komorach gazowych straszliwie rzutowało na nasze życie. Wiedziałyśmy, że tam była hekatomba, że tam była apokalipsa. Dzień i noc słyszało się przyjeżdżające pociągi, jeden transport za drugim. Chcąc nie chcąc byłyśmy tego świadkami i jakoś w tym uczestniczyłyśmy. Więc prawdopodobnie moje pisanie stanowiło próbę oderwania się od tej straszliwej rzeczywistości. Ale nie wszystkie wiersze były ucieczką w inny świat. Zdarzały się wiersze, które mogłabym nazwać politycznymi. Jeden z nich oskarżał Anglię o to, że jest współodpowiedzialna za Holocaust, ponieważ nie przeciwdziała. W Auschwitz giną ludzie, krematoria się palą, kominy dymią dzień i noc, my się dusimy w obozie od smrodu palonych ciał, a Anglia nie robi nic. Uznałam, że za to powinna się sama udusić ze wstydu.
Moje ostatnie spotkanie z Aufseherin Franz miało miejsce tuż przed jej wyjazdem z Auschwitz. Ona opuściła obóz jeszcze przed ewakuacją, wyjeżdżając razem z obozową wierchuszką – z wszystkimi prominentnymi esesmanami i więźniami. Odniosłam wrażenie, że chce, abym pojechała razem z nimi. Nie powiedziała niczego wprost, ale pomyślałam sobie wtedy, że lepiej trzymać się od tej akcji z daleka i poszłam do doktor Stefanii Perzanowskiej[3], która była lekarzem na rewirze, czyli w obozowym szpitalu. Poprosiłam, aby przyjęła mnie na kilka dni do szpitala, bo chciałabym przeczekać wyjazd tej grupy esesmańskiej. Doktor Perzanowska doskonale zrozumiała o co mi chodzi i kazała przyjść następnego dnia: „Dam ci coś i będziesz miała wysoką gorączkę.”
Dostałam w pośladek zwykły zastrzyk z mleka. Nie zdawałam sobie sprawy, że to może aż tak zadziałać, w każdym razie szybko dostałam bardzo wysoką gorączkę. Aufseherin Franz była do tego stopnia zaintrygowana moją nagłą chorobą, o której dowiedziała się od więźniarek, że przyszła na rewir sprawdzić co się stało. Doktor Perzanowska podeszła z nią do mojego łóżka i zaczęła jej tłumaczyć, że tak wysoka gorączka stwarza podejrzenie poważnej choroby zakaźnej. Coś jej tam jeszcze tłumaczyła, na co Franz ze złością powiedziała: „bzdura!”, odwróciła się i wyszła. Już więcej jej nie widziałam.
Po wojnie śledziłam procesy esesmanów. Obserwowałam i czekałam, kiedy w sądzie pojawi się Aufseherin Franz. Wiedziałam, że w takiej sytuacji na pewno będę powołana na świadka. I cały czas zastanawiałam się, co ja mogę na jej temat powiedzieć, jak to powinnam powiedzieć, jakie sytuacje przytoczyć… Przypominałam sobie różne fakty, jej zachowania, reakcje… Chyba nie potrafiłabym jej scharakteryzować psychologicznie. Wszystko to były jedynie moje domysły i jakieś tam dywagacje. Ale cały czas o tym rozmyślałam. W końcu doszłam do tego, że niewiele mogłabym o niej powiedzieć, właściwie jedynie to, że w stosunku do mnie była w porządku. Właśnie z tych rozmyślań wziął się wstępny pomysł napisania opowiadania o przypadkowym spotkaniu z esesmanką. W rezultacie powstała Pasażerka, do której inspiracją było dziwne zdarzenie w Paryżu[4].
[3] Stefania Perzanowska (1896-1974). Przywieziona do Auschwitz 15 kwietnia 1944 roku z KL Lublin (Majdanek), gdzie była lekarzem szpitalnym. Otrzymała numer 77368.
[4] Zofia Posmysz natknęła się na Champs-Élysées na grupę Niemców. Głos jednej z Niemek brzmiał dla niej identycznie jak głos Aufseherin Franz.