„Szrajberka” Zofia Posmysz. Świadek historii pomiędzy prawdą a postprawdą
Któregoś dnia, kiedy wychodziłyśmy od strony Lagerstrasse, zobaczyłam wiszącą na drutach postać więźniarki. Nie wytrzymała obozowej rzeczywistości i popełniła samobójstwo przez chwycenie drutów pod napięciem. Zawisła dramatycznie z dłońmi na drutach. To był przerażający widok. Ponieważ takie sytuacje się powtarzały, więc nauczyłam się nie patrzeć. Często w nocy słyszało się straszny krzyk – te samobójstwa zdarzały się przede wszystkim w nocy – który gwałtownie wyrywał ze snu. Nie wiedziałam, że człowiek rażony prądem wydaje tak straszny krzyk. Po takim przebudzeniu było wiadomo, że ktoś znowu będzie wisiał na drutach. Zawsze w takiej sytuacji odwracałam głowę i wolałam nie widzieć. Jak teraz o tym myślę, to znajduję w tych reakcjach więcej przerażenia niż współczucia i może trochę urazy do tej osoby, która zakłócała nam nocny spokój. Pierwsze, co odczuwałam to przerażenie podszyte bezradnością, byłam przerażona własną bezradnością. Człowiek w obozie boi się współczucia, bo współczucie nakazuje reakcję. A ja wielokrotnie widziałam ludzi bitych i to bitych do nieprzytomności i nie mogłam nic zrobić. Kiedy jest się bezradnym, to instynkt samozachowawczy nakazuje nie patrzeć. Czy mogłam się rzucić na pomoc tym bitym, stanąć do walki z tymi morderczyniami? Nie patrzeć i nie widzieć to był rodzaj samoobrony. Co wtedy odczuwałam? Wściekłość? Może trochę, ale raczej bezsilność. A właściwie wściekłość bezsilności. Tak bym to nazwała.
W tym czasie, to był koniec stycznia 1942 roku, przyszedł na blok esesman, który potrzebował nowych pracowniczek do kuchni. Odważyłam się podejść do niego, karnie się zameldowałam i powiedziałam, że właśnie skończyła się moja choroba, że wcześniej pracowałam w kuchni, więc chętnie tam wrócę. Zgodził się. Tego samego dnia zostałam przyjęta z powrotem na blok kuchenny.
W połowie 1943 roku wszyscy esesmani w Birkenau zostali zamienieni przez kobiety w służbie SS, które przyjechały do Auschwitz z Ravensbrück, żeby zrobić porządek. Wśród nich była Aufseherin Franz. Dowiedziała się, że znam niemiecki. Przyjrzała mi się uważnie i powiedziała, że będę prowadziła księgi przychodów i rozchodów. Miałam pracować na końcu kuchni, gdzie ustawiono niewielki stolik z szufladkami, założony księgami buchalteryjnymi. Na drugi dzień Aufseherin Franz wkroczyła do kuchni razem z polskim więźniem oznaczonym literą „P”, czyli politycznym. Przyprowadziła go do stolika, przy którym pracowałam i oznajmiła, że ten więzień nauczy mnie prowadzenia ksiąg przychodów i rozchodów. Powiedział, że ma na imię Tadeusz[2].
Moje spotkanie z Tadeuszem i zapewne również przeżycie Auschwitz w jakiś sposób zawdzięczam Aufseherin Franz. W obozie bardzo wiele zależało od tego, na jakiego osobnika się trafiło. Dlatego, kiedy pierwszy raz wkroczyła do kuchni starannie się jej przyglądałam. Była osobą raczej niepozorną; niezbyt wysoka szatynka o przeciętnej urodzie, dosyć korpulentna. Była ode mnie o kilka lat starsza. Na samym wstępie wygłosiła do nas przemowę. Zapowiedziała, że ekipa kobieca SS przyjechała tutaj, aby z tego bagna zrobić porządny lagier na wzór Ravensbrück. W Auschwitz miał powstać Musterlager. Aby to osiągnąć, konieczne jest współdziałanie więźniów i więźniarek. Dodała jeszcze – i to zapamiętałam bardzo dokładnie – że nie będzie nikogo biła, bo nie chce sobie brudzić rąk. Zapowiedziała również, że za sumienną pracę będziemy miały spokojne życie. Ostrzegła nas, że wszelkie wystąpienia przeciwko regulaminowi będą bardzo surowo karane. Niestety wystąpienia przeciw regulaminowi były nie do uniknięcia, bo w obozie prawie wszystko było przestępstwem.
[2] Tadeusz Paolone (1909-1943), więzień Auschwitz o numerze 329. Rozstrzelany w obozie za działalność konspiracyjną. Spotkanie z nim opisała Zofia Posmysz w opowiadaniu Chrystus oświęcimski.