ALBO SIĘ TO WIDZI, ALBO NIE DOSTRZEGA. Topografia wiecznych powrotów w malarstwie Jerzego Skolimowskiego
„Ach, te poezje. To takie nic, kiedy pisze się je za młodu. Powinno się z tym czekać, gromadzić sens i słodycz przez cała jedno życie, i to długie, o ile możliwości i potem na samym końcu, może potem mogłoby się napisać dziesięć dobrych wierszy. Poezje nie są bowiem, jak ludzie sądzą, uczuciami (uczucia miewa się dość wcześnie) - są doświadczeniami. Gwoli jednej strofy trzeba wiele miast zobaczyć, ludzi i rzeczy, trzeba czuć, jak latają ptaki i znać gest z jakim kwiaty otwierają się o świcie (…) Trzeba mieć wspomnienia wielu nocy miłosnych, z których żadna nie była równa drugiej, krzyku rodzących i wspomnienia położnic… Ale i przy konających trzeba było spędzić czas, przy zmarłych trzeba było siedzieć w izbie z otwartym oknami, miarowymi szmerami.”
R. M. Rilke, Malte, tłum. W. Hulewicz, Warszawa, 1958
Jerzy Skolimowski nakręcił dziesięć dobrych filmów, napisał dziesięć dobrych wierszy i namalował swoich dziesięć dobrych obrazów. Kiedy z czeluści magazynu galerii wyniesiono wielkie płótna czułam, że mimo sporego doświadczenia kuratorskiego dzieje się dla mnie rzecz niezwykła, że do tej pory nie dotknęłam w tak bezpośredni sposób prawdziwej twórczości wieku dojrzałego, i że nie tylko muszę, ale po prostu chcę zaufać pierwszemu wrażeniu - oto artysta spełniony. Wojenne dzieciństwo (rocznik 1938) i trudna młodość powojenna, wczesna emigracja i walka o zaistnienie to tylko niektóre fragmenty życiorysu, które sprawiły, że często konfrontowany z doświadczeniem obcości stał się tym Innym. Bycie Innym będąc artystą może, ale nie musi być sytuacją komfortową, lecz Skolimowski - malarz wyraża zgodę na wszelkie konsekwencje płynące z tej odmienności. Wie, że jego malarstwo jest dla znawców sztuki pewnym rebusem, może nawet tajemnicą, ale poprzez nieustanne poszukiwanie (i znajdowanie) pustych przestrzeni do wypełnienia dyskretnie pozwala zarówno krytykowi, jak i odbiorcy na rozszyfrowywania kolejnych jej kręgów. To, co widoczne na pierwszy rzut oka, to niezwykła ekspresja świadcząca o sile i potrzebie wyjątkowości. Często artystom, ale i publiczności magia sztuki potrzebna jest, by po prostu przeżyć. Może też być użyta jako narzędzie docierania do prawdy o życiu. Ale chociaż sztuka trwa dłużej niż życie, jest czasami prawdziwsza niż życie, ba, bywa nawet nieśmiertelna, to jednak życiem nie jest.
Skolimowski-malarz najlepiej czuje się w sytuacjach granicznych, wręcz prowokujących dychotomię, co w konsekwencji prowadzi do punktu, w którym zmienność pomieszana z osobliwą wzniosłością, wyrażają tęsknotę za czymś pewnym i stabilnym. Jednocześnie ból istnienia miesza się z prostą radością, może nawet egzaltacją, a egzaltacja przechodzi w jakże inspirującą niepewność (warsztatu?), by powrócić ze sporą dozą melancholii do elementarnych pytań: dlaczego i kim właściwie jestem?
Artysta, zarówno w życiu, jak i w sztuce powinien kierować się prawdą o sobie samym, żeby według tej prawdy, w niekończącej się grze wyobraźni móc kształtować swój świat widzialny oraz wziąć odpowiedzialność za wolność tworzenia. Nawet dla wnikliwego i doświadczonego obserwatora malarstwo to będzie obfitującą w wiele niespodzianek, niejednoznaczną eskapadą w świat sztuki. Bo jakich narzędzi użyć, żeby odkryć pilnie chronioną przed maskaradą próżnego samozadowolenia niezależność, jak odnaleźć schowaną w samotności wolność, by pozostała tym, czym jest w swojej doskonałej, nieprzekupnej postaci? Rozlewać farbę, chlapać barwami, dotknąć koloru palcami, odrzucić pędzle, w końcu mazać wszystkim, co właśnie wpadło pod rękę.
A może właśnie malować. Malować? Estetyka jego obrazów nie jest zbyt wylewna, określiłabym ją kompromisem pomiędzy elegancją przekazu a intymnością. Wydaje się, że mimo wszelkich eksperymentalnych potyczek Skolimowski ma pełną władzę nad płótnem i kształtuje swoja sztukę świadomie. Nawet świadomie i według własnych reguł zgadza się na grę przypadku. A że reguły te ustala sam ze sobą? I że należą one bardziej do świata ideałów niż do świata empirii? Umiar to przywilej luksusu. Cóż, przecież sztuka życiem nie jest.
Skolimowski-filmowiec i Skolimowski-malarz to dwa światy. W przeciwieństwie do filmowej pracy z dużym zespołem ludzi malarska samotność, niepodzielność i totalna niezależność podejmowania decyzji (jak i ponoszenia za nie odpowiedzialności) bardzo mu odpowiadają. Ma się wrażenie, że dosyć swobodnie operując różnymi konwencjami malarskimi, wyławiając z nich najlepsze dla siebie sensy i przestrzenie, zatrzymuje filmowe kadry, a my, widzowie doświadczamy po raz kolejny jego biegunowej skrajności: intensywnego analitycznego myślenia oraz refleksji dającej nam możliwość własnej interpretacji. Posługując się wieloma wywiedzionymi z różnych źródeł i tendencji językami pozostaje rozpoznawalny, a jednak dalej osobny i niepoddający się jakiejkolwiek pozaartystycznej kreacji. Może dla artysty „ja” to puste miejsce, w które wstępują inni, a wszechobecny w naszych czasach postmodernistyczny relatywizm wręcz pogłębia anonimowość problemów zarówno artysty, jak i widza? „Pospiesznemu odbiorcy”, który chciałby po prostu zaliczyć kolejną wystawę, takie malowanie na pewno sprawia nie lada kłopot: Skolimowski, wychodząc z konkretnych realności, wręcz namacalnej fizyczności rzeczy i zdarzeń przetwarza je w samodzielne byty, tworząc alternatywny wariant malarskiej nowoczesności. U niego abstrakcja nigdy nie staje się naprawdę abstrakcją, ponieważ punkt dojścia - metafora - jest tutaj punktem wyjścia i… „albo się to widzi, albo nie dostrzega”.