LOT na Tempelhofie
Również w Polsce krążyły żarty na temat porwania samolotów: Pasażer wsiada do samolotu LOT w Warszawie. Przed startem pyta pilota, dokąd leci samolot. „Do Wrocławia, planowo”, odpowiada szybko pilot. Pasażer marszczy czoło i mówi: „Tak, tak. Poprzedni trzej piloci mówili to samo, a ja za każdym razem lądowałem na Tempelhofie”.
Można śmiać się z tych żartów, ale za tymi porwaniami stały historie, które były wynikiem trudnej sytuacji politycznej i ekonomicznej w Polsce. Największa fala porwań przypada na lata przed i po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Tylko w 1981 roku uprowadzono dziesięć polskich samolotów. Wiele ludzi ryzykowało swoje życie, swoją egzystencję i swoją przyszłość w zamian za możliwość ucieczki z socjalistycznej Polski. To byli pojedynczy ludzie, całe rodziny, zaprzyjaźnione grupy, polscy piloci a nawet w latach 80-tych uzbrojeni urzędnicy ochraniający bezpieczeństwo lotów.
To był piątek 30 kwietnia 1982 roku, gdy w Warszawie do samolotu typu An-24 wsiadło 54 pasażerów do Wrocławia. Tylko 36 z nich znało jednak prawdziwe przeznaczenie lotu, ponieważ byli wtajemniczeni w plan porwania samolotu do Nurynbergii. Nie byli oni uzbrojeni, za to bardzo dobrze przygotowani. Niektórzy z nich już wiele razy latali na linii Warszawa-Wrocław aby poznać sytuację na pokładzie takiego rejsu. Zdążyli zorientować się, w jakim obszarze samolotu znajduje się dwóch pracowników milicji w cywilnych ubraniach. (Na początku lat 80. stało się standardem, że urzędnicy bezpieczeństwa państwowego i żołnierze jednostki specjalnej znajdowali się na pokładzie samolotu z powodu zwiększenia ryzyka porwania maszyny). Porywacze znali również działania stewardes i pilotów. Data 30 kwietnia była wybrana umyślnie i świadomie. Dzień 1 maja był dniem święta socjalistycznego, gdy wszystkie oczy władz były zwrócone na przygotowania obchodów pierwszomajowych. Dwadzieścia minut po stracie, wtajemniczeni pasażerowie obezwładnili zaskoczonych urzędników. Jeden z porywaczy wtargnął do kokpitu i zmusił pilotów do zmiany kursu samolotu w kierunku Niemiec. Paliwa jednak nie mogło starczyć aż do Nurynbergii. Alternatywą miał być Berlin Zachodni. Mimo militarnego zagrożenia ze strony dwóch bojowych samolotów radzieckich w powietrzu nad terenem NRD, maszyna LOT-u wylądowała bezpiecznie na Tempelhofie.
Czesław Kudłek, pilot LOT-u, obawiał się, że zostanie zastąpiony przez pilotów wojskowych po ogłoszeniu stanu wojennego. Gdy opuszczał swoje mieszkanie w Warszawie i musiał przeprowadzić się do Wrocławia, zaostrzyła się jego sytuacja rodzinna. Wtedy podjął decyzję o ucieczce z Polski. 12 lutego 1982 roku miał zasiąść za sterami samolotu LOT lecącego z Warszawy do Wrocławia. Dziewiętnastu pasażerów wsiadło na pokład, także jego rodzina, zaprzyjaźnieni spadochroniarze i piloci, których udało namówić się do ucieczki. Był zdany na pomoc z zewnątrz, gdyż wciąż na pokładzie miało się znajdować przynajmniej czterech urzędników odpowiedzialnych za bezpieczeństwo na pokładzie. Podobno zmiana kursu była z początku dla pilota koniecznością. Podobno lądowanie we Wrocławiu nie było możliwe z powodu ćwiczeń wojskowych, więc trzeba było zmienić kurs na Szczecin. Do wieży lotów w Warszawie Czesław Kudłek powiedział, że został uprowadzony. Funkcjonariusze bezpieczeństwa znajdujący się na pokładzie wiedzieli, że jeden sowiecki i dwa wschodnio-niemieckie samoloty asekurują lot. Zostali oni obezwładnieni przez pasażerów. Jednak zagrożenie stwarzane przez myśliwce wojskowe nie minęło. Czesław Kudłek był doświadczonym pilotem. Najpierw zapowiedział, że samolot wyląduje w Schönefeld, na lotnisku Berlina Wschodniego. Gdy ten komunikat usłyszały samoloty wojskowe, oddaliły się. Krótko przed lądowaniem na Schönefeld Kudłek obleciał wierzę lotów, przeleciał nad Berlinem Wschodnim i wylądował na Tempelhofie.